Szukaj

Podróże z SHOEI

Zapraszamy do świata motocyklowych podróżników

Wyniki wyszukiwania

"janusz"

„C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Dzień wyjazdu

Nawet nie kładłem się spać bo wiedziałem że nie zasnę więc pożegnałem się z rodziną i tuż po północy pojechałem z Timonem do garażu . On podgonić prace przy motocyklach ja aby zrobić ostatni przegląd i nanieść ewentualne poprawki przy moto. Umawialiśmy się na 6:00 więc kilka minut przed zaczęli się wszyscy zjeżdżać Tomek, Grzesiek, Arnold i szVagier . Gdy już zapakowaliśmy wszystko na motocykle i nakleiliśmy naklejki patronacko-sponsorskie strzeliliśmy kilka fotek , pożegnaliśmy Timona i ruszyliśmy w długo oczekiwaną drogę. Pierwszy kierunek Częstochowa dla orszaku pożegnalnego to była kolejna przejażdżka a dla nas nauka jazdy z tak dużym obciążeniem i w ogóle przypomnienie bo przez ostatni rok zrobiliśmy po około 1k km. Po drodze co czas jakiś sprawdzam stan tylnej opony która przyjmowała nadwyżkę oleju z łańcucha bo nawet nie miałem czasu wcześniej ustawić scottoilera. Kilka czyszczeń i po problemie. W słońcu i porannym chłodzie dojechaliśmy do Częstochowy gdzie na stacji paliw pożegnaliśmy Grześka i Tomka. Oni wrócili do Opola a my
z Arnoldem polecieliśmy w kierunku Warszawy. Kolejny przystanek to okolica Piotrkowa Trybunalskiego namawiamy Arnolda aby poleciał z nami do Warszawy lecz jednak odmawia uparł się aby zwiedzać gród Lucka 😉 My jedziemy dalej. Warszawę mieliśmy minąć szybko i sprawnie co oczywiście nie udało się bo postanowiliśmy odwiedzić „melinę” u Janusza gdzie odpoczywali ludziska po kolejnej edycji „CZD” czyli „WIEZIEMY UŚMIECH NA DWÓCH KOŁACH” .

Cały tekst TUTUAJ

1   2   4   5

6   3

Jakieś 20 baków – cz.9, ostatnia

Ostatki

Plażowanie z perspektywą rychłego końca eskapady nie jest wielką przyjemnością. Myślami jest się już w siodle i w domu. Adam z Magdą, nagleni pracą, musieli wyjechać już w czwartek. Zostało więc pięć maszyn i dziewięć osób. Wieczorem zaczęło się pakowanie. Pogoda zapowiadała się raczej słoneczna i upalna. Trzeba było tak rozplanować bagaż, by ciepłe rzeczy mieć pod ręką. Nauczony doświadczeniem poprzednich lat, wpakowałem do sakw bluzę, skórzane spodnie i ciepłą kurtkę. O przeciwdeszczówce nie wspomnę.

– Do Węgier będzie sucho, ale potem tradycyjnie nas zleje – wyrokowałem.

– Zobaczymy. Najpierw i tak musimy dojechać do Szegedu – kontynuował rozmowę Piotrek.

– Patrzyłeś ile mamy do przejechania?

– Nawigacja pokazuje jakieś dziewięć stówek.

– To lajcik. Tyle, że na bramkach i granicach trochę czasu stracimy. W Serbii będzie bramka za bramką.

– I zatrzymujemy się na bezcłówce! – wtrąciła stanowczo Ziutka, która odkąd wspomniałem o strefie bezcłowej w Macedonii nie mogła o niej zapomnieć.

– 15 minut!

– Ale się zatrzymujemy, bo inaczej pożałujecie – żartowała.

Nasze serbskie Route66

Nei Pori opuściliśmy z rana, ale dokładnie nie pamiętam godziny. Od przedpołudnia żar lał się z nieba niemiłosiernie. Co chwilę unosiłem szybkę w kasku, by pęd powietrza osuszył twarz. Po ostatnim tankowaniu w Grecji dojechaliśmy do Macedonii (bezcłówka zaliczona). Na granicy z Serbią trzeba było odstać kilka długich minut, ale w sumie to tylko formalność. Wcześniej przestrzegaliśmy wszystkich z Remkiem przed psami w Macedonii i drogowymi szaleńcami w Serbii. Jednak na trasie spotkaliśmy tylko dwa bezpańskie psy i żadnego wariata wyprzedzającego na czołówkę. Baki w Serbii mijały na bramkach autostradowych i wspomnieniach… W przerwie między jazdą po raz któryś z rzędu krążyły opowieści o dwóch serbskich noclegach pod gołym niebem. Okraszone humorem odwracały nieco uwagę od tych 16€, które trzeba było w sumie wybecalować za autostradę. Klimaty rodem z naszej A4 – motocykle i samochody obowiązuje jednakowa stawka, a przelicznik walutowy bliski haraczu. No ale jako obywatele RP powinniśmy do zdzierstwa już przywyknąć…

Kilkadziesiąt kilometrów za Belgradem zacząłem Piotrkowi pokazywać lewą i prawą stronę drogi oraz przed siebie. Głośne wydechy uniemożliwiały komunikację werbalną. Moje dziwne gesty były także niezrozumiałe. Wreszcie na postoju Piotrek zapytał, o co mi chodziło.

– Pokazywałem ci drogę. Nie zauważyłeś czegoś charakterystycznego? Powiemy tym, co się chwalili przejechaniem Stanów i Route66, że wystarczy Serbia, by toczyć się kilkaset kilometrów w upale prostą drogą, z kukurydzą po lewej i prawej.

Humor był nam potrzebny. Od Belgradu smażyło już na potęgę, a trasa była nudna do bólu. Serbowie nie omieszkali oczywiście wyczesać nas przed końcem autostrady. Za ostatnią „haraczówką” zdecydowaliśmy, że szukamy noclegu w Serbii. Dzięki podpowiedzi ze strony obsługi stacji paliw trafiliśmy do miejscowości Palic koło Suboticy. Był to strzał w dychę. Wypoczynkowa wioska z jeziorem. Spanie za 10€ bez łaski i targowania. Kobiety już przed bramą kwatery rozmawiały o prysznicu, a faceci o sklepie. Mimo późnej pory zdążyliśmy zrobić zakupy. Posiłek zdominowały ciepłe burki z piekarni i piwo ze sklepu obok.

– Zgadnijcie, ile zapłaciliśmy dzisiaj za zakupy – powiedział Remek, wyraźnie zaskoczony. Nim ktokolwiek zdążył rzucić jakąś kwotę, kumpel sam odpowiedział.

– Dwulitrowy „Jeleń”, paczka fajek, dwie papryki, chleb, małe piwko, konserwa… 5€! Tak można żyć! Za rok przyjeżdżamy do Serbii.

W to ostatnie nie wierzę, chociaż słyszałem sporo pochlebnych opinii o tym kraju. Może kiedyś zorganizujemy sobie zwiedzanie Serbii. Ale z pewnością ominiemy wtedy autostrady.

Końcówka

Ostatnie baki podróży minęły bezproblemowo i bez kropli deszczu. Węgierskie upały (potem się dowiedziałem, że rekordowe od lat 20-tych XX wieku) wyciskały pot nawet z paznokci. Na szczęście Budapeszt objechaliśmy obwodnicą. Wolno, bo wolno, ale jednak. Struktura asfaltu była tak dziwna, że w pewnym momencie zacząłem zaglądać na tylne koło. Motocyklem nosiło jak na kapciu. Ominęła nas jednak przyjemność łatania dziur. Alleluja!

Słowacja była również rozpalona słońcem. Ulżyło nieco w Czechach, za to wytrzepało nas na dwupasmówce. „Česka patajka” sprawiała, że bagaż się osuwał i śruby się rozkręcały. Co chwilę musiałem dokręcać torebkę przy szybie i poprawiać wałek za plecami.

Do Prudnika wjechaliśmy przed godziną 19. Od Nei Pori dzieliło nas 1615km. Entuzjazm i zmęczenie towarzyszyły wszystkim.

– Remek – zagadałem – a myśmy zrobili kiedyś tę trasę w 27 godzin, z czego 3 przespaliśmy na trawie. Trzeba to kiedyś powtórzyć.

– Koniecznie!

Podziękowania

Dziękuję wszystkim uczestnikom naszej wyprawy za dobrą zabawę, organizację i wspaniałe chwile. Oprócz humoru każdy coś jeszcze dał od siebie, by było miło. Piotrek miał wszystko zaplanowane, a jednocześnie otwarty był na spontan. Poza tym jako mechanik zapewniał poczucie bezpieczeństwa. Ziutka, Tobie dziękuję za śniadania i kolacje i nie tylko. Remek… Opanowany w każdej sytuacji, ale posturą dystansował ewentualnych agresorów. Marzenka – niezastąpione przewodnik turystyczny. Jarek nie dopuścił, byśmy żywili się tylko konserwami. Dzięki niemu poznaliśmy trochę regionalne kuchnie. Wiola, Asia, Michał, Magda – języki obce. Z nimi nie bolały nas ręce od porozumiewania się na migi, a poza tym młodzież ożywiała nasz GTM – grupę tetryków motocyklowych. Adaś! Pozytywnie zakręcony krejzol z workiem zwariowanych pomysłów. Wreszcie Maciek. Krótko był z nami, ale dał się poznać jako świetny kompan podróży. Dzieliły nas światopoglądy, ale łączył wzajemny szacunek.

Oddzielny epizod

Adam z Magdą – jak już wspomniałem – opuścili nas dzień wcześniej. Nieświadomi niczego byczyliśmy się na plaży, oczekując SMS-a od nich. W tym czasie nasz duecik na XJ-erze dotarł zaledwie do Macedonii. Późnym wieczorem dowiedzieliśmy się, że Adam miał problemy z Yamahą.

– Zatrzymaliśmy się z Madzią na stacji paliw. Potem wsiadamy, a „pszczółka” jakoś dziwnie miękko się ugina. „Zsiądź na moment” – powiedziałem do Magdy. Zaglądam tu i tam i nie wierzę! Rama mi pękła. Pewnie od przeciążenia. Bagaż to nic, ale Madzia… (ups, ja już spisuję testament). Dokulaliśmy się wypożyczalni skuterów. Stamtąd odebrał nas jakiś mężczyzna po 50-tce. Zapalony motocyklista. Wszystko ładnie i profesjonalnie pospawał. A jak już skończył, to tak sobie gadamy. Ten pyta, czy widziałem filmiki z „ghostriderem”. No jasne! „Jego motor to nic” – powiedział z politowaniem. „Popatrz na to – wskazał na swoją Hayabusę – 510 koni mechanicznych!”. Taką miałem przygodę. Ale wszystko się dobrze skończyło.

Tyle usłyszałem od Adama w telefonie. Aha, kazał dodać, że też jechał w kasku Shoei (inny model). Zakładał kominiarkę, a mimo to jest bardzo zadowolony z wentylacji, ciemnej szybki i – to jego słowa – wspaniałego komfortu. „Kask siedzi na głowie, jak wygodna czapka!”

Od siebie dodam, że moja głowa spędziła 20 baków i przejechała 5 tys. km w warunkach również wygodnych. Marzy mi się taki kask z mniejszą skorupą zewnętrzną, bom lichej postury. Ale i tak jestem bardzo zadowolony. Ani razu nie byłem zmęczony monotonnym szumem powietrza, czy uciskaniem w czaszkę.

P.S. W galerii kilka zwariowanych zdjęć z całej wyprawy.

Janusz „Prałat” Ogórek

http://www.motogen.pl

 

 

 

 

Jakieś 20 baków – cz.8

Pierwszy dzień miał upłynąć pod znakiem leżakowania. Nasze – Remka i moje – wspomnienia nadal urozmaicały czas śniadania. I nawet nie musieliśmy specjalnie ubarwiać opowieści. Wszyscy chcieli zobaczyć miejsca, o których opowiadaliśmy. Niebo zaciągnęło się chmurami i zamiast na plaży postanowiliśmy spędzić dzień na opróżnianiu baków…

Riwiera Olimpijska to kilkudziesięciokilometrowy pas plaż na zachodnim wybrzeżu Zatoki Termajskiej Morza Egejskiego. Grecy nazywają ten region „Olimpiaki Paralia”. Atrakcji w nim nie brakuje – długa plaża, rozbudowana baza hotelowa i wypoczynkowa, sąsiedztwo masywu Olimpu i gór Ossa, zamki rycerskie. Sporym udogodnieniem jest także bliskość Autostrady Egejskiej. W ogóle jest to bardzo malownicza część Grecji.

– To na początek pojedziemy w kierunku zamku – zaproponował Remek. Jak pogoda się polepszy, to wrócimy na plażę.

Na parkingu wróciły wspomnienia.

– Tutaj spotkaliśmy Polaka, kierowcę tira. Jak zobaczył nasze rejestracje, to tak się ucieszył, że zrzucał nam arbuzy z naczepy.

Zamek w Platamonas został wybudowany w XI w. przez krzyżowców. Co zresztą można zauważyć po licznych ruinach kaplic. Później został dwukrotnie zdobyty przez Wenecjan i Turków. Myśmy też go zdobyli… odpłatnie. Kasjer za nic nie chciał słyszeć o ulgowym bilecie grupowym.

Podczas zwiedzania ruin zamczyska słońce nieźle już przypiekało. Ale jakoś ochota na plażę nam przeszła i pojechaliśmy dalej. Remek zaciągnął nas do „wioski olimpijskiej”. To nasze prywatne określenie. W rzeczywistości Paleos Pantelejmonas to wioska (obecnie skansen), założona w XIV w. przez górali, zajmujących się wypasem owiec i kóz. Położona jest na wysokości 500m n.p.m. Prowadzi do niej tylko jedna i to bardzo kręta droga. Sama miejscowość jest niezwykle urocza. Jakby dosłownie zatrzymała się w czasie. Małe domki, tawerny, platany, wąskie uliczki… Odsyłam zresztą do galerii. Istotnym jest to, że Paleos Pantalejmonas słynie z aperitifu tsipouro – miejscowego bimbru, wytwarzanego z leśnych jagód kumaro. Receptura jest podobno od wieków niezmieniona i przekazywana z ust do ust przez mieszkańców wioski. Słyszeliśmy prędzej, że trzeba tego popróbować, ale koniecznie swojaka. Pytaliśmy handlarzy arbuzami, ale skwitowali nas uśmiechem. Konspiracja jak w Łącku.

Tymczasem zwiedzamy sobie wioseczkę. Ochy i achy. Klikamy zdjęcia, a tu nagle jakaś straganiara przywołuje nas do swojego stoiska. I poszlibyśmy dalej, gdyby nie padło słowo „cipuro”. Wiedziała, co powiedzieć. Zaraz zaczęła się degustacja, potem pertraktacja, negocjacja i trzy duże flaszki były nasze.

– Good sex! Good sex! – zachwalała swój wyrób kobiecina. Mówiła coś, że domowy, że dobry na trawienie, ale jakoś najbardziej zapamiętałem pierwszą część spotu reklamowego.

Celowo pominę dalszą część dnia – wycieczkę w góry i wyżerkę w restauracji przy morzu. Wieczorem na tarasie siedzieliśmy wpatrz

eni w magiczny napój. Wreszcie z pewną dozą nieśmiałości wznieśliśmy pierwszy toast. Adaś coś wspomniał o tym, że w Grecy spopularyzowali kiedyś doznania seksualne między mężczyznami. Nasze obawy się wzmogły. Az wreszcie ktoś rzucił:

– Niech się dzieje i co chce!

Co było dalej? Gdy ostatnia butelka się skończyła świat zaczął wirować. Tysiące barw niczym w kalejdoskopie tańczyło przed oczami. Poczułem ogromną werwę.

– Idziemy na dyskotekę! No ruszać się! Wstawać dziadki!

Z dalszej części nocy obraz odtwarza mi się tylko pojedynczymi klatkami. Plaża. Promenada. Bar. Barman. Parkiet. Szalone tańce. Piwo. Adaś z winem. Magda. Agnieszka. Michał przy barze. Druga dyskoteka. Znowu taniec. Nie znam jej, ale ładna. Tej też nie znam. Latarnie. Hotel. Sufit nad łóżkiem.

Następnego dnia czułem się jak w „Kac Vegas”, gdy przypominano mi minioną noc. A zwłaszcza drogę powrotną. Podobno uparcie kierowałem się w stronę zarośli, twierdząc, że tam mamy kwaterę. I tak dobrze, że czegoś/kogoś nie przytargałem do pokoju. Na przykład kozy. Nigdy więcej tsipouro!!! Znaczy się w najbliższym czasie…

Cały dzień przeleżeliśmy na plaży, opędzając się od masy handlarzy, którzy nie mieli chyba tylko czołgów na sprzedaż. I tsipouro… Na szczęście! Bo pewnie chodziłbym po Morzu Egejskim.

Janusz „Prałat” Ogórek

http://www.motogen.pl

Jakieś 20 baków – cz.7

W drugim tygodniu naszego bujania się nadszedł czas na ostatni etap podróży – nie licząc drogi powrotnej do kraju. Po zejściu z pokładu promu ruszyliśmy w kierunku autostrady, by dotrzeć do wschodniego wybrzeża Grecji…

O „jaskółczym niepokoju” wywołanym zwyczajną prędkością (po spacerowej na Korfu) już wspominałem. Do tego doszło podniecenie. Niby tylko 320km przed nami, ale jechaliśmy w kierunku Nei Pori, z którym miałem wiele motocyklowych (i nie tylko) wspomnień sprzed czterech lat. Poza tym pod kołami mieliśmy autostradę A2, czyli dawną starożytną drogę rzymską z II wieku p.n.e. Egnatia Odos! Patrząc na ukształtowanie terenu byłem pełen podziwu dla starożytnych. A jak pomyślę, że Via Egnatia mogliśmy jechać już od Durres w Albanii, to dopiero dawało do myślenia. Chwała Rzymianom!

Po drodze – nie był to najszczęśliwszy pomysł – postanowiliśmy zwiedzić Meteory. Pokonywanie krętej górskiej drogi nie sprawiało nam problemów. Ale upał był wycieńczający. Chociaż klasztory na słupach skalnych robią ogromne wrażenie, jechałem jakoś bez entuzjazmu. Znałem te klimaty. Poza tym oczy miałem już przekarmione pięknymi krajobrazami. Leżąc w cieniu na ławce cierpliwie czekałem z kumplami na powrót ekipy zwiedzającej Klasztor Varlaam. W głowie miałem już szaszłyki…

Zjeżdżając z górskiej trasy tylko wypatrywaliśmy z Remkiem tego miejsca, w którym w 2007 tak zabalowaliśmy. Po uczcie leżałem na chodniku, by dojść do siebie, a potem szukałem wody. Ale nie z pragnienia. Po prostu musiałem się zanurzyć w zimnej wodzie (zwłaszcza głowę), żeby jakoś pokonać 140km do hotelu. Znalazłem fontannę… I udało się.

– Remek! To tu – wrzasnąłem pod kaskiem, gdy przy wjeździe do wsi zobaczyłem pamiętną tawernę. Kumpel mnie i tak nie usłyszał. Ale jemu też to miejsce utkwiło w pamięci, bo kierunkowskazem zasygnalizował zjazd na parking.

Mmmm! Panowie i panie! Szaszłyczki, „dziadzki” (nikt nie potrafił tego powtórzyć), chlebek i schłodzone wino w metalowych kubkach – jak to wszystko smakuje! Babcia-kelnerka nic się nie zmieniła. Klimat w cieniu pnączy winogron nadal był niepowtarzalny. Aż żałowałem, że nie mieliśmy zbyt wiele czasu na konsumpcję. Rozsądek podpowiadał, że jeden kubeczek zimnego „rose” musi wystarczyć, a serce chciało więcej.

Wieczorem – a minęło półtora baku – byliśmy na wschodnim wybrzeżu. Sine i zachmurzone ołowiem niebo przed nami nigdy mnie tak jeszcze nie ucieszyło. Nawet czekałem na tę pierwszą kropelkę, która uderzy w szybę kasku. Wszyscy mieli już dosyć upału.

– Gdzie szukamy noclegu? – zapytał Remek.

– Myślę, że w Nei Pori – odpowiedziałem, bo pytanie było skierowane wyraźnie do mnie.

– Ale wiesz, że na Riwierze Olimpijskiej może nie być tanio.

– Zaryzykujemy. Najwyżej poszuka się czegoś innego – odparłem, uparcie chcąc zobaczyć Nei Pori.

Ja może nie będę tutaj opisywać swoich emocji i przeżyć, gdy wjechaliśmy do miasteczka. Bo i po co? Musiałbym cofnąć się w czasie i długo relacjonować, co działo się tam cztery lata wcześniej. Teraz po prostu wszystko odżywało. Remek także nie krył radości. Jak tylko zatrzymaliśmy się przy promenadzie, to zaczęliśmy wspólnie opowiadać pozostałym:

– W tym hotelu spaliśmy.

– A w tej dyskotece imprezowaliśmy do rana.

– Ty imprezowałeś – wtrącił kumpel.

– Fakt, ty stałeś na balkonie.

– A tutaj podają najlepsze owoce morza.

– A pamiętasz, jak tego rozwrzeszczanego Greka uciszyliśmy? Zaraz się przestał stawiać!

– Tak, a potem nam zaczął stawiać. Drinki.

I tak kilka minut wymienialiśmy atrakcje miejsca, jakby nam ktoś płacił za reklamę. Nasz entuzjazm udzielił się reszcie. Nawet chwilowa porażka w szukaniu przystępnej cenowo kwatery nikogo nie zniechęciła. A gdy spadł rzęsisty deszcz, to się  towarzystwo jeszcze bardziej ożywiło. Po chwili podeszła do nas jakaś Greczynka. Chwila gadki po niemiecku (Wiola, żona Jarka była w tym niezrównana) i skierowała nas parę metrów dalej. Po 10 minutach wnosiliśmy już bagaże do pokojów z klimą za 11€ od osoby. Z tarasu wprawdzie nie było widoków na plażę, ale to żadna strata. Mieliśmy spokój, ciszę, a do morza raptem 5 minut z buta.

– Gdzie tu jest jakiś sklep? – padło męskie pytanie…

Wieczorem po obejściu okolicy siedzieliśmy przy zimnym browarze.

– Ja tego miejsca jednak nie poznaję – rzuciłem mimochodem.

– Czemu?

– Przecież uliczką między knajpkami, a ogródkami i plażą nie dało się kiedyś spokojnie przejść. Tam było wiecznie ciasno o tej porze. A myśmy dzisiaj jechali tamtędy motorami!

– Pustki. To fakt – skwitował Remek. Kryzys widać nie tylko tutaj. Na drogach też mało samochodów.

Wieczór przy piwie trwał długo, ale i tak nie miał takiego finiszu, jak ten następny. Nigdy więcej tsipouro!!!

Janusz „Prałat” Ogórek

http://www.motogen.pl

Jakieś 20 baków – cz.6

Wyspiarstwa nie mieliśmy w planie. Jednak Korfu, najmniej grecka wyspa – ze względu na dawne wpływy weneckie, francuskie i angielskie oraz mnóstwo zieleni – tak nam przypadła do gustu, że postanowiliśmy spędzić tutaj trzy pełne dni. Jeden bak upłynął bardzo ciekawie. Chociaż nie nakręciliśmy setek kilometrów. Podróżowanie po drogach wyspy odbywa się najczęściej w ślimaczym tempie, a lewe kończyny mają co robić – sprzęgło i biegi są cały czas w użyciu. Po kilku dniach lewą dłonią dusiłem cytryny tak, że aż pestki strzelały.

Z atrakcji, które warto zobaczyć wymienię: wenecką twierdzę w Korfu, Achilleion (pałac Cesarzowej Elżbiety, zwanej Sissi; po zdradach męża i śmierci syna strzeliła sobie niezłą chatkę), Pantokratora (najwyższy szczyt wyspy, z którego rozpościerają się fantastyczne widoki) oraz liczne plaże.

Ceny na Korfu wcale nie okazały się zaporowe. Zdrowa konkurencja utrzymywała je na znośnym poziomie. Nie ma się też co łudzić, że jakaś tawerna w głębi wyspy będzie tańsza od tej na wybrzeżu. Podobnie było ze sklepami. Jak zerknąłem w jednej budce wielobranżowej na cenę papieru toaletowego, to zaraz pojąłem sens wynalazku pana Bideta. 1€ za rolkę!

Motocykle i skutery… Tego bez liku jeździ po drogach. Najczęściej spotykaliśmy supermoto. Kierowcy w klapkach, krótkich spodenkach i bez kasku odstawiali takie popisówki, jakby już w dzieciństwie mieli dwa koła zamiast wózka. Szpanerskie poślizgi przy ruszaniu czy drifty na zakrętach były na porządku dziennym.

Co do jazdy bez kasku… Spora frajda! Wreszcie mogliśmy poczuć wiatr we włosach. Ja wiem, że z rozsądkiem ma to mało wspólnego, ale trzeba było spróbować i tyle. Zwłaszcza, że z Easy Rider’s przekwalifikowaliśmy się na Cafe Racer’s, a jednego dnia na Beach Racer’s. Od śniadania do późnego wieczoru zwiedzaliśmy plaże. Od piaszczystych, przez żwirowe do kamienistych. Te ostatnie były najlepsze. Białe otoczaki, błękitna woda, skały i soczyście zielona roślinność, a wokoło opalenizna ciałek płci żeńskiej. Idealne miejsce na leniuchowanie. W licznych zatokach i hotelowych basenach można sobie nacykać setki fotek na face book’a czy naszą-klasę. Osobiście nie wytrzymałbym tam dwóch tygodni. W sumie nie ma gdzie pojeździć. Jak zjechałem z promu i wpadliśmy na autostradę, to przekraczając 120km/h odczuwałem „jaskółczy niepokój”. Tak odwykłem od normalnej jazdy!

Zdjęcia ze zbiorów Piotrka, Jarka, Michała i Adama.

Janusz „Prałat” Ogórek

http://www.motogen.pl

Jakieś 20 baków – cz.5

Opuszczając Vlorę przypomniał mi się wpis z jakiegoś forum podróżniczego. Stało tam jak byk, że trasa do Serande jest dzika i piękna, ale trudna i prowadzi czasem po bezdrożach. Nasze motocykle tak się nadają na bezdroża, jak osły Służewiec. Ani przez moment jednak nie było mi w głowie, by proponować inną drogę. Za późno! Z mapy wychodziło, że mamy do przejechania około 100km. Nawet nie pół baku. Po przejechaniu tego odcinka żałowałem, że nie trwał cysternę…

Vlora żegnała nas uroczymi małymi plażami. Poranne słońce zapewniało dobrą pogodę. Zaraz po opuszczeniu miasta zaczęły się widoki, które spowalniały tempo jazdy. Im wyżej się wspinaliśmy, tym było przyjemnie chłodniej. Pierwszy postój zrobiliśmy jakieś 30km od startu. Adam od jakiegoś czasu mówił, że chce zdjęcie z osłem. A tu nagle pojawiły się dwa zwierzaki i możliwość postoju. To nic, że osły wyglądały mi na muły. Adam się cieszył, „osły” mniej. Obskakiwał je z każdej strony, a nawet wskoczył na jednego. Potem jeszcze ktoś chciał sobie przypozować, ale jak muły zobaczyły aparat, to odwróciły się do nas tyłkami i podreptały jak najdalej. Adaś natomiast pobiegł zwiedzić prowizoryczny kibelek na zboczu.

Nie będę się może rozwodził nad pięknem krajobrazu. Zdjęcia tego nie są w stanie oddać, a co dopiero opisywanie. Droga jest tak piękna, że aż kiczowata! Wije się krętą taśmą bez końca, a oczy karmione są nieustannie widokiem Morza Jońskiego, wybrzeża i gór. Wcześniejsze górskie odcinki okazały się tylko przygotowaniem do tego etapu. Teraz ja (wcześniej Adam) na winklach pozdrowiłem sam siebie przez pomyłkę, a potem oswojony z widokiem tyłu motocykla zaglądałem czy znikły dzyndzle na bokach bieżnika. To po prostu trzeba przeżyć i tyle.

Ciekawe są także progi zwalniające w miejscowościach na trasie. Na początku nie wiedzieliśmy czemu służą raz grube, raz cienkie liny rozciągnięte w poprzek jezdni. Po przyjrzeniu się pozostało tylko jedno wytłumaczenie – spowalniacze. Dla nas zbędne. I tak nie mieliśmy ochoty szybko jechać.

W euforii i uniesieniu, wywołanym fantastyczną trasą, zatrzymaliśmy się w miejscowości Himare. Wszyscy bez wyjątku stwierdzili, że warto będzie kiedyś spędzić tam kilka dni. Po mocnej kawie dopytywaliśmy się o ceny noclegów. Nie pamiętam szczegółów, ale 2 tygodnie wychodziły bardzo tanio. Kto wie, czy nie 100€.

Sarande niczym nas do siebie nie przekonało. Wysokie bloki, port, ciasno. Ot, duże miasto. Asia z Magdą i Michałem załatwiali bilety na prom. W międzyczasie bowiem dojrzała idea, by dotrzeć na Korfu. W Sarande chcieli zbyt dużo, ale powiedziano nam, że bardziej się opłaca wypłynąć z Grecji. Po kilku łykach wody byliśmy już w drodze.

Widoki nadal zachwycały. Temperatura wzrastała. Ale asfalt robił się coraz gorszy, aż wreszcie ktoś go zwinął i zaczęło się bezdroże. Upał, kurz, pustkowie, góry porośnięte agawami, a droga nie wiadomo dokąd prowadzi. Wreszcie wjechaliśmy między jakieś domki. Nawet pojawiła się prowizoryczna stacja paliw. Po chwili staliśmy się atrakcją sezonu dla kilku chłopców na zdezolowanych skuterach. Patrzyli na nas rozmarzonymi oczami… znam to spojrzenie. Wiele razy towarzyszyło mi w dzieciństwie.

Asfaltu nadal nie było, ale za to dojechaliśmy do rzeki. Dosyć szerokiej rzeki. I trzeba by się zawrócić, gdyby nie prom. W przypadku kilkunastu drągów drewna, pozbijanych razem i przeciąganych liną na drugi brzeg określenie „prom” jest niezbyt adekwatne. Ale ta tratwa była dla nas w tym momencie tak ważna, że pozostańmy przy promie. 1€ od żelaza. Czas przeprawy? Nawet na fajkę go zabrakło.

A potem nagle ktoś rozwinął asfalt i pojawiły się drogowskazy. Coś mi się wydaje, że z Sarande wybraliśmy jakiś skrót. Ale było ciekawie i to się liczy.

Grecja! Mieliśmy wcześniej obawy, czy się uda. Nasłuchaliśmy się wiadomości o nieciekawej sytuacji w Grecji, a mimo wszystko się udało. No prawie, bo przecież kilka chwil jeszcze o niczym nie świadczy. Piotrek jechał jako pierwszy. Akurat zbliżaliśmy się do stada kóz, idących leniwie poboczem. Nagle jedna z tych kóz wyskoczyła gwałtownie ze stadka i usiłowała zaatakować nogę kumpla. O kurde! To nie koza tylko pies. Odruchowo przyspieszyłem. Na trzecim biegu silnik kręcił się już na tyle wysoko, że moment obrotowy wyrwał mnie z grzmotem do przodu. Pies odskoczył, jak porażony. „Loud Pipes safes Lives.”

W Igoumenitsa rozważaliśmy jeszcze sensowność wyprawy na Korfu. Najbardziej niepokoiły nas ceny. Ekipa pełna wdzięku i władająca dosyć dobrze angielskim udała się na spytki. Pozostali pojechali tankować. Wspominam o tym, bo podobno miał nas zastać w Grecji kryzys paliwowy i strajk przewoźników. Paliwo było, tyle że stosunkowo drogie. Na nasze wychodziło jakieś 6,70-7 zł. I taki poziom utrzymywał się na terenie całej Grecji.

Jeszcze w porcie koło kasy trwały dyskusje na temat „płynąć-nie płynąć”. Michał wziął sprawy w swoje ręce, a raczej sięgnął nimi do swojego portfela i wykupił bilety dla wszystkich. Udało się mu znaleźć promocyjną cenę – po 22€ „od łepka”. Oczywiście w obie strony.
– Jak na Korfu się okaże, że nas nie stać na noclegi, to prześpimy się pod gołym niebem i jutro wrócimy! – ktoś zakończył dyskusję.
– A prysznic? – zapytała Ziutka.
– Wykąpiemy się w morzu i tyle.
– W morzu? Chyba was pogięło!
– Dobra. Prom wypływa o 19.30. Mamy półtorej godziny. Trzeba coś wrzucić na ruszt i kupić jakiegoś browara.

Wyjechaliśmy z portu szukać knajpki i sklepu. Analizując menu ktoś zerknął na zegarek nad barem. I całe szczęście. Zapomnieliśmy, że w Grecji trzeba przesunąć czas o godzinę do przodu. No ale co się dziwić? Przecież od ponad tygodnia czas mierzyliśmy bakami. Na głodnego i o suchych pyskach pomknęliśmy w stronę portu.

Na promie asekuracyjnie przywiązano nasze motocykle do pokładu. Obok zaparkowano Ferrari – kultowy model 355. W połowie rejsu zlało się jednak przy naszych maszynach. Znaczy się Klima pociekła, ale wyglądało to jednoznacznie.

Rejs trwał półtorej godziny. Mieliśmy bardzo dobre nastroje i poczucie solidnie wykonanego dzieła. Na Korfu dotarliśmy po zmroku. Szukanie noclegu okazało się pewnym wyzwaniem. Ale mieliśmy Magdę. W punkcie informacyjnym tak długo tkwiła, aż Greczynka dodzwoniła się w odpowiednie miejsce. Właściciel kwatery przyjechał po nas. Około 22:00 byliśmy już rozlokowani w pokojach za rozsądne pieniądze. Piwo na tarasie z widokiem na wybrzeże nocą smakowało niesamowicie… nawet bez prysznica. A tego dnia się sporo napociliśmy.
Dla mnie był to najlepiej wypalony bak podczas całej wyprawy. I kiedyś wrócę z pewnością na trasę między Vlorą a Serande. Niekoniecznie od północnej strony…


Janusz „Prałat” Ogórek
http://www.motogen.pl

Jakieś 20 baków – cz.4

30 czerwca z samego rana byliśmy już gotowi do wyjazdu. Mi jeszcze trochę huczało w głowie po spontanicznej dyskotece w nocy…Do tego zapowiadał się dzień pełen emocji. Od początku wyprawy sami je nakręcaliśmy z prudnicką ekipą, wspominając naszą wizytę w Albanii.
– Remka nie chcieli wpuścić. Celnik trzymał jego dokumenty i burzył się coś, żądając „bajk autoryzejszyn”. Nikt nie wiedział, o co mu biega. Wreszcie z trudem przeliterował jego nazwisko z paszportu, a potem palcem pokazał na dowód rejestracyjny. Nie pasowało mu to, że właścicielem motoru jest – znowu literował nieudolnie – starosta miasta Prudnik!
– Na początku Albanii było spoko. Kręciło się bydło po drodze, więc i kupska nie brakowało. Trzeba było uważać, żeby nie dostać spod koła jakimś bryzgiem. Ale potem w Szkoderze zaczęły się slumsy. Widok nieprzyjemny. A już najgorzej było za drewnianym mostem.
– Tak! Most na jedno auto. Myśmy się motorami przecisnęli i czekaliśmy na pozostałych w samochodach. Zbiegły się dzieciaki ze slumsów i zaczęły szarpać za wszystko, co możliwe.
– Łan euro, łan euro!
Pozostali słuchali kilka razy – skutek zakrapiania – naszych opowieści o dziurawej drodze, braku oznakowania, jeździe pod prąd i bez świateł, osłach i kozach, wszędobylskich Mercedesach… Kobiety miały przerażone miny. Gdy nadszedł wreszcie dzień przekroczenia granicy z Albanią, sądziliśmy, że rozstajemy się z cywilizacją. Nawigacje już odmówiły prowadzenia. Zdaliśmy się więc na tradycyjne mapy i ogólne wiadomości z przewodnika turystycznego. Celem było dotarcie do Durres – nadmorskiego kurortu. Przed wyjazdem mężczyzna, który ciągle siedział na krzesełku przed hotelem, dołożył nam do pieca uprzedzeń. Z grymaśną miną dukał coś o Albanii. Straszył „narkobosami” i stanowczo odradzał spania w Albanii.

Maciek
Przedstawiciel Wielkopolski opuszczał nasze szeregi. Nie doszło do tego z powodu kwasów. Nic takiego nie miało miejsca. Maciek po prostu od początku mówił, że jedzie z nami najwyżej do Czarnogóry, a potem wraca do Chorwacji obadać teren dla rodziny. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie starali się przekabacić go biesiadnie. Wino rozcieńczało jego upór, ale na trzeźwo znowu wracał do swoich planów. Aż w końcu pojechaliśmy w przeciwne strony. Może i dobrze, bo Maciek dałby się namówić na Albanię, ale jakoś nie widzę jego samotnego powrotu z miejsca, do którego dotarliśmy…

Granica
Z Sutomore skierowaliśmy się na Bar, a potem Ulcinj – miasto, w którym widać charakterystyczny muzułmański bałagan. Po przejechaniu około 60km dotarliśmy do przejścia granicznego w Murigan.
I tu pierwsze zaskoczenie – jak poprzednio straż graniczna wyciągnęła nas z kolejki w słońcu. Stanęliśmy więc pod zadaszeniem. Ale sama obsługa była już w pełni profesjonalna. Zero prowizorki i klepania jednym palcem po klawiaturze. Wprawdzie trochę staliśmy, bo dwóch urzędników miało sporo roboty, ale posługiwali się skanerem! A do tego jeden z pracowników miło z nami porozmawiał. Tak bezproblemowo przedstawił podróż przez Albanię, że powoli trzeźwieliśmy z uprzedzeń.

Szkoder
Zwierzyny na trasie nie brakowało. Jednak Szkoderu zrazu nie poznałem. Drogowskaz skierował nas na jakiś nowy i imponujący most. Asfalt niczym stół. Gdzie ja jestem? Zjechaliśmy na stację paliw.
– Piter, to na pewno jest Szkoder?
– Sam się zastanawiam – odparł kumpel. Tego mostu tu nie było.
Nie tankowaliśmy, bo nie można było płacić kartą. Jak się później okazało, w Albanii trzeba trochę poszukać takich stacji. A jak nie ma się albańskiej waluty, to wszystko można załatwić w euro. Przelicznik jest wszędzie jednakowy. Tyle, że ewentualna reszta wydawana jest w lekach.
Na tej pierwszej stacji spotkaliśmy Polaków, wracających z urlopu. Pytali o drogę do granicy. Pani była wyraźnie zniesmaczona brudnymi plażami i brzydotą Durres. Ale jakoś jej chaotyczne i negatywne opowieści nie zdołały nas zniechęcić.
– Wszystko zależy od tego, czego kto szuka – skwitował Piotrek. Opalać się będziemy w Grecji. Tutaj tylko nocujemy.

Szkoder – Vlora
Bak odlatywał przez wydech, dostarczając nam niesamowitych wrażeń. Na postoju w Durres, a potem przy wylocie z Fier wszyscy byli podekscytowani. Każdy miał coś do opowiedzenia.
– A widzieliście gościa, który przeskoczył barierki przy autostradzie i trzymał kota za nogi? Chciał go nam sprzedać!
– To nie był kot, tylko królik albo zając. Nie widziałeś długich uszu?
– Albo ten wylot z Durres. Droga w remoncie, asfalt zerwany, pełno kurzu, a gość pod wiaduktem myje ML-a.
– No ale sami widzicie, że to kraj Mercedesa. Same miśki tu jeżdżą.
– A tę budkę na śmietnisku zauważyliście? Ludzie tam normalnie mieszkali.
– Ciekawe po co oni wieszają na domach te wszystkie maskotki? Co chwilę jakiś misiek wisi.
Nawet sobie teraz nie jestem w stanie przypomnieć wszystkiego, czym zaskoczyła nas Albania. To po prostu trzeba zobaczyć. I nie warto się niczego obawiać. Drogi do kurortów są dobre, a nawet bardzo dobre. Na wielu odcinkach to coś w rodzaju autostrady, tyle że piesi czują się na niej swobodnie. Zwierzęta także. Były etapy nieco gorsze, ale wystarczyło patrzeć przed siebie i nie dać się zaskoczyć tym, że asfalt nagle przechodzi w twardy grunt. Albania po prostu się rozwija. To widać po budowach dróg, ale także po masie powstających hoteli. Jedna wielka budowa!
W pobliżu rezerwy dotarliśmy do Vlory. Było późne popołudnie, upał jak w piekarniku, a my stanęliśmy przy hotelu. Już na pierwszy rzut oka wiadomo było, że w tym wypasionym budynku spać nie będziemy. Plaża jakiś metr (najwyżej dwa) poniżej poziomu drogi i ogólny wystrój zapowiadały… 50€ za dwuosobowy pokój.
Jak zwykle jednak do akcji wkroczyła nasza młodzież – Magda, Asia i Michał. Z urokiem i znajomością angielskiego radzili sobie za każdym razem. Ktoś z recepcji wyszukał wizytówkę i zatelefonował gdzieś tam i po chwili przyjechał ospojlerowany „garbus”, żeby nas zaprowadzić pod właściwy adres.
– Wyobrażacie sobie u nas taką życzliwość? – zapytałem. W hotelu wiedzieli, że nie będziemy ich klientami, a mimo to sami coś nam znajdują, sami dzwonią. I nie ma żadnego problemu! U nas to z miną kota srającego na pustyni powiedzieliby, że niczego tańszego w okolicy nie ma. Bo albo im się kasę zostawia, albo wypad.
O życzliwym traktowaniu turystów w Albanii słyszałem i czytałem, ale w ciągu dwóch dni pobytu w tym kraju przekonałem się na własnej skórze, że tak to wygląda. Wiem, wiem. Albanii jedynie posmakowaliśmy. Zatrzymywaliśmy się w kurortach, nie jechaliśmy nocą, to i złe przygody nas ominęły. Ale – powtórzę za kumplem – wszystko zależy od tego, czego kto szuka…
Gość w tuningowym „garbusie” zaciągnął nas do swojego domu – jakiś mały kieliszek benzyny od głównej drogi i morza. Kwatera przypominała hacjendę. Fantastyczne otoczenie pełne zieleni, fontanna. Wokoło ogrodzenie, odcinające teren od brzydkich bloków. Duża altanka, a z niej widok na wzgórza i morze. Spanie za 10€. Czego chcieć więcej?
Po prysznicu i krótkim odpoczynku pogadaliśmy z gospodarzami. Staruszki koło 70-tki. Babcia była raczej cicha, ale dziadek sporo opowiadał. Był kiedyś ubogim rolnikiem. Grunty wokoło były jego, ale co z tego. Potem rozwój Vlory zmienił bieg zdarzeń. Dziadek posprzedawał teren pod hotele. W kieszeni mu sporo przybyło. Wybudował duży dom z przeznaczeniem na kwatery. Sam nadal mieszka w starym domku. Cen nie zrobił wygórowanych, bo za bardzo na kasie mu nie zależy. Zostawił sobie tylko dwa wzgórza w pobliżu. Dojeżdża na nie w 10 minut osiołkiem. A na wzgórzach ma gaje oliwne i zbiera około 6t oliwek rocznie.
Jak tak sobie rozmawialiśmy, Ziutka bawiła się chyba wszystkim, co miała w kosmetyczce. Z wielkim zainteresowaniem przyglądała się temu wnuczka naszego gospodarza. Mała, kilkuletnia dziewczynka. Natura kobiet jest niezmienna w każdym zakątku kuli ziemskiej.
– Chcesz? – Ziutka zapytała dziewczynkę, pokazując lakier do paznokci. Ta bez zastanowienia przytaknęła. A po chwili chodziła po podwórku i pokazywała rodzinie swoje dłonie. Najzabawniejsze było to, że naśladowała żonę Piotrka i delikatnie machała dłońmi, dmuchając jednocześnie na palce. Ten drobny gest jeszcze bardziej wzbudził przychylność staruszków. Dziadek przyniósł nam całą reklamówkę ogórków i mnóstwo śliwek.
Wieczór spędziliśmy na spacerze wzdłuż morza. Potem wbiliśmy do restauracji na pizzę i piwo. Ceny bardzo przystępne, smak wyśmienity. Czekając na pizzę zerkałem z tarasu na drogę i liczyłem Mercedesy. W ciągu minuty naliczyłem 23. A ruch był bardzo ślamazarny.

Kask
Qwest – nadal komfortowy. Żadnych ucisków. Zapinanie opanowałem już jedną ręką nawet w trakcie jazdy. Wentylacja? Co jakiś czas musiałem jednak podnosić szybę. Szczególnie przy prędkościach poniżej 90km/h. Im mniej dmuchało, to było goręcej. Normalka.
Półtora baku minęło przyjemnie. Nasze wcześniejsze nastawienie jeszcze bardziej wzmogło pozytywne wrażenia.
Janusz „Prałat” Ogórek
http://www.motogen.pl
P.S. Zdjęcia jak zwykle z zasobów Piotrka, Michała i Jarka

Jakieś 20 baków – cz.3

Kolejne dwa baki – do Czarnogóry

Co z tego, że wieczorem solennie obiecujemy sobie wczesny wyjazd nad ranem, jak następnego dnia łóżko ma przyciąganie większe od kuli ziemskiej… W rezultacie udało się nam wyjechać z Zadaru dopiero około 9:00. Niby wcześnie, ale przed nami jakieś 460km. Z czego tylko pewien odcinek – ok.170km – po autostradzie. Reszta trasy w górzystym terenie wzdłuż wybrzeża, czyli znowu skutery bzyczały nam na ogonach. W takich warunkach niektóre etapy można sobie pomnożyć przez dwa, planując czas przejazdu.
Na autostradzie radośnie odkręcaliśmy. Żar lał się z nieba, a przy odpowiedniej prędkości ciało nie pociło się tak szybko. Tyłki niezależnie od tego i tak były mokre.
Wyjeżdżając z tunelu, którego mikroklimat był orzeźwiający, poczułem nagły przypływ energii. Stopy oparłem o podnóżki pasażera i dzida! 150…160… Harley o wiele żwawiej przyspiesza od Wild Stara. Lewą nogę wyprostowałem, by wrzucić 6-tkę. I stało się… Motocykl wpadł w potężne shimmy. Trzepanie kierownicy było na tyle mocne, że widziałem już siebie szlifującego dupą po asfalcie. Udało się jednak uniknąć zdarcia naskórka. Ale niesmak pozostał. Pozostali przyglądali mi się z ciekawością. Dobrze, że miałem pełny kask, bo nie widzieli mojej miny.
Budowa autostrady nie posunęła się dalej niż w ubiegłym roku. Wkrótce zaczęła się jakaś dziurawa i ciasna dróżka przez góry. Bak się powoli kończył. U niektórych na tyle drastycznie, że wypatrywali stacji paliw.
Przejście graniczne z Czarnogórą nie zaskoczyło nas niczym nieprzyjemnym. Standardowa procedura – paszport, dowód rejestracyjny i zielona karta. Zapytany przez jednego z pograniczników, dokąd jedziemy, odpowiedziałem że w okolice Budwy.
– Budva? Dobre ženy! – zapewniał z uśmiechem na twarzy i kciukiem skierowanym do góry.
– Co on chciał? – zapytał Piotrek.
– Pytał dokąd jedziemy. Powiedział, że do Budwy warto, bo tam są super laski.
– Czyli kierunek dobry – odparł kumpel.
– A bo ja wiem, czy dobry? Mi nie przystoi, wam nie wolno. Czyli zostanie nam sobie popatrzeć.
– W Hercegnovj zjedziemy do portu. Już rok temu chciałem przepłynąć promem do Tivatu. Jak cena nie będzie drastyczna, to płyniemy.
Pomysł Piotrka okazał się strzałem w dziesiątkę. Za kilka € skróciliśmy sobie drogę, omijając drogą wodną Zatokę Kotorską. Może i szkoda, ale upał wypocił z nas już resztki energii. Chcieliśmy jak najszybciej znaleźć spanie.
Przed Budwą zrobił się taki korek, że muchy nawet unosiły się w miejscu. W tunelu już nie mogliśmy dłużej wdychać spalin, więc zaczęliśmy cisnąć się środkiem jezdni. Potem na sygnale wyprzedziły nas rządowe „beemki”. Takiej okazji nie można było przepuścić. Dzida za nimi. Okazało się, że jak zwykle wlotowe skrzyżowanie blokowało cały ruch. Kierowcy robili się nerwowi. Kumplowi jakiś Niemiec w Volvo mało co w bok nie przywalił. Jak tylko się poluzowało, to z piskiem wyrwaliśmy przed siebie, nie zwracając nawet uwagi na „towary”, które lansowały się na chodnikach.
Drugi bak kończył się około 20-tej. Odpuściliśmy kwaterę w Petrovacu. Kilkanaście kilometrów na południe znaleźliśmy ciekawe noclegi w Sutomore koło Baru. Do morza blisko. Duży taras z widokiem na promenadę. Bajka! Kobiety znowu omawiały szczegóły rozlokowania, a mężczyźni zadbali o napoje i coś do zjedzenia.
Obiecałem odmierzać czas w bakach, więc pomijam opisy plażowania. Ta czynność – obowiązkowa ze względu na kobiety – wypełniona była tankowaniem nie tyle zbiorników, co brzuchów.
W Czarnogórze chcieliśmy z Piotrkiem pokazać pozostałym trzy miejsca: górską trasę z Cetnije do Kotoru, twierdzę Kotor i Monastyr Ostrog.

Bak pierwszy – dzień szynki i wina
Droga z Cetnije do Kotoru jest według przewodników jedną z najładniejszych tras górskich w Europie. Potwierdzam, że przewodniki nie kłamią. Dokulaliśmy się zatem do dawnej stolicy Montenegro. W Cetnije Marzenka – żona Remka – była znowu w swoim żywiole. Nocami zawsze studiowała przewodniki turystyczne, by potem opowiadać nam o wszystkich mijanych zabytkach i ciekawych miejscach. Niezastąpiona osoba. Dzięki niej czułem, że nie jeździmy w celu pustego nawijania kilometrów. Pobuszowaliśmy więc po mieście za panią przewodnik. Było warto.
– Pamiętacie nasze opowieści o szynce? To teraz was tam zabieramy.
Górska trasa urzekała wszystkich. Ale emocje dawkowaliśmy z Piotrkiem stopniowo. Po drodze były więc swojskie pajdy chleba z szynką i serem. Potem na sporej wysokości oczy szczytowały. Jechaliśmy serpentynami, mając pod sobą Zatokę Kotorską. Adam strzelił focha. Usiadł na barierce i naburmuszony powiedział:
– Ja tak szybko stąd nie spadam. Na Podlasiu tego nie mam. To przynajmniej tu się napatrzę.
A był co podziwiać. Na krótkim odcinku zrobiliśmy trzy postoje.
Tak wykarmioną duchowo krajobrazem, ale wygłodniałą na ciele ekipę sprowadziliśmy do wioski. Niby nic szczególnego. Małe domki, raczej niezbyt wyremontowane. Drewniane płoty. Ale na każdym tabliczka „Pršut – Vino – Rakija”. Przy wylocie zatrzymaliśmy się na poboczu. Ten sam dziadek, co w ubiegłym roku przywitał nas i zaprowadził do swego królestwa – zwykłej szopy, która kiedyś mogła być warsztatem samochodowym. Ale chyba w czasach Cesarstwa Rzymskiego. A tam… Zajrzyjcie zresztą do galerii. Kupiliśmy 2,5kg plasterków, a wino dostaliśmy gratis. Mlaskanie z szynką w ustach słychać było jeszcze kilka dni o różnych porach. Wino skończyło się wieczorem.
Twierdza Kotor i stare miasto są bardzo atrakcyjne. Jednak tego dnia niektórzy byli już po kilku szczytowaniach, a grupa z Prudnika w ubiegłych latach zwiedzała to miejsce przynajmniej dwa razy.


Bak drugi – duchowe uniesienie
Po dniu plażowania wybraliśmy się do Monastyru Ostrog. Jedno ze sztandarowych miejsc w Montenegro, które trzeba zobaczyć. Najważniejszy ośrodek religijny serbskiej Cerkwi Prawosławnej. Zjeżdżając z głównej drogi mieliśmy do pokonania jeszcze jakieś 4-5km. Tylko, że musieliśmy wspiąć się na wysokość 900m. Trasa prowadziła nie tyle serpentynami, co łamańcami. Tak ciasnymi, że Adam na jednym z nich przez pomyłkę sam siebie pozdrowił, a ja prawie wjechałem w skały. Krawędzi ze zboczem unikaliśmy, bo barierek nie było żadnych.
Monastyr Ostrog – miejsce, w którym spoczywają relikwie św. Vasilija Ostroskiego – swoją atmosferą modlitwy i skupienia wyciszyło nas skutecznie. Fizjologia jednak jest nieubłagalna. Po emocjonującym zjeździe zahaczyliśmy o tawernę. Nim kelner dotarł do naszego stolika, my odwiedziliśmy toalety. Choć myślę, że niektórzy mieli ochotę popuścić co nieco już wcześniej… ze strachu.
Janusz „Prałat” Ogórek
http://www.motogen.pl

Jakieś 20 baków – cz.2

Jak już wspomniałem, w Zadarze zostaliśmy na dwie noce – pierwszą po przyjeździe i drugą po zwiedzeniu dwóch miast. Dzięki temu można było zrelaksować się po trasie. Ale tylko teoretycznie…
Już z rana faceci zaczęli czyścić motocykle. Może nie tak na błysk w każdym szczególe, ale kobiety i tak widziały w tym wielki zapał i nadgorliwość. Żonaci usłyszeli, że ich kobiety liczą na takie samo nastawienie do sprzątania w domu. Marnie to widziałem, ale wolałem nie odbierać paniom nadziei.
Odświeżone maszyny zapowiadały wycieczkę. Celem był Trogir. Mieliśmy do pokonania jakieś 130km wzdłuż wybrzeża. Czyli jeden bak w obie strony.
Tankowanie
Wtrącę małą uwagę odnośnie tej czynności, która odmierzała nam czas. Otóż stacji paliw na Bałkanach nie brakuje. Ceny paliw są porównywalne do polskich – z niewielkimi odchyleniami na plus i na minus. Utrudnieniem jest natomiast to, że za połączenie między dystrybutorem a kasą robi najczęściej jakiś chłoptaś (zdarzali się dorośli mężczyźni, a nawet kobiety). Tankujesz, odkładasz pistolet, zamykasz korek i… Gdzie, do cholery jest numer stanowiska? W trakcie, jak buszujesz wzrokiem wszystkie literki i cyferki na budce z pistoletami, podbiega chłoptaś, zerka na wyświetlacz i znika. A ty idziesz do kasy – z nadzieją, że tam wszystko się wyjaśni. I się wyjaśnia. Chłoptaś stoi obok kasjera i w „ichnim” języku wyjaśnia za ile zalałeś. I tu bywa zastawiona pułapka. Jest upał, jesteś pod wrażeniem niesamowicie widokowej trasy (albo kasjerki), dajesz kartę, wstukujesz PIN i… mogłeś nie zauważyć, że chłoptaś cię zrobił na szaro. Zamiast zapłacić 14,20€, zapłaciłeś 3 eurasy więcej. Bo przy siedmiu motocyklach chłoptaś sczytał kwoty z kilku dystrybutorów jednocześnie i mógł się pomylić. Tylko w pomyłkę nie wierzę, gdy trzej tankujący mieli zapłacić po 3-4€ więcej. No i trzeba się było wykłócić o swoje.
Lekko zawiedzeni
Trogir – piękne miasto. Zwiedzanych miejsc – głównie zabytków – opisywać nie będę. Wujek Google zrobi to konkretnie i szybko. Niech wystarczy galeria zdjęć. Skupię się na trasie. Wzdłuż wybrzeża droga jest kręta i niesamowicie malownicza. Czasem tylko udaje się przekroczyć setkę. Większość baku upływa na prędkości rzędu 60-70km/h. To wystarcza. I tak oczy mieliśmy zajęte podziwianiem krajobrazów. Skały, morze, winkle. I tak bez przerwy. Po drodze wjechaliśmy w kłęby dymu, opadającego ze wzgórz. Płonęły gaje oliwne. W akcji ratowniczej brały udział samoloty. Piloci z niebywałą wprawą nabierali wodę z morza i wzbijali się w górę. Dla nas to rzadki widok, choć trudno nazwać to atrakcją. Ludzie potracili w okolicy zbiory oliwek.
W drodze powrotnej punktem kulminacyjnym miała być konsumpcja odojaka. Wygłodzeni wyrwaliśmy z Trogiru. Ssanie w żołądku dawało się mocno we znaki. Na skrzyżowaniu ze światłami stanęły obok nas dwa skutery. Dzieciaki w krótkich spodenkach, bez kasków. Patrząc na nas zaczepnie symulowali odkręcenie manetek. Rzucone wyzwanie przyjęliśmy. Na pomarańczowym ryk V-twinów rozdarł ciszę sjesty. Młodzi nieźle sobie radzili, ale niestety… Odstawiliśmy ich na kilkanaście metrów. Ego wzrosło. I utrzymałoby wysoki poziom, gdyby nie to, że na najbliższym winklu skutery nas objechały. Nie wiem, jakie to były piździki, ale burczały fest. No i kładły się o wiele lepiej od naszych maszyn. Niby tylko zabawa, ale miny nam zrzedły. A do tego odojak okazał się przereklamowany. Ledwie ciepły i taki jakiś bez smaku. Wybraliśmy złą knajpę.

Bak na rezerwie
Wieczorne zwiedzanie Zadaru było urozmaicone. Znowu odsyłam do buszowania w necie, jeśli kogoś interesują zabytki. Polecam dźwięki organów wodnych, słuchane na lekkim rauszu… Mandaryna to pikuś!
Dzień zakończyliśmy na kwaterze, siedząc pod winogronami. Oczywiście nie przy pustym stole. Potem wstępne pakowanie bagażu, by rano wykorzystać kolejne baki w drodze do Montenegro.
Shoei dawał radę. Jechałem bez szyby w motocyklu. Temperatura ok. 27°C. Wentylacja nawet wyczuwalna, choć czasem podnosiłem szybkę. Cisza! I praktycznie zero robactwa, więc nawet nie było co czyścić.
Janusz „Prałat” Ogórek
http://www.motogen.pl
P.S. zdjęcia z galerii Piotrka, Michała i Jarka

Jakieś 20 baków – cz.1

Kierunek „Zadar”
24 czerwca o 6 rano wytoczyłem objuczonego bagażem Street Boba z garażu. Kask na głowę i ruszam. W nocy lało, ale asfalt zdążył wyschnąć. Niebo błękitne. Zapowiadała się więc podróż przynajmniej na początku bez namaczania.
W Prudniku na stacji paliw byłem już przed 7. Ekipa powoli się zjeżdżała. Wreszcie stanęliśmy w komplecie: Piotrek z Ziutką (Road King), Remek z Marzenką (Wild Star), Adam z Magdą (XJR 1300), Michał z Asią (Road Star), Jarek z Wiolą (Wild Star), Maciek (Drag Star) i ja. Towarzystwo z różnych stron Polski, bo oprócz Prudnika mamy ludzi z Krakowa, Poznania, Jeleniej Góry i Białegostoku.
Emocje jak najbardziej pozytywne. Narasta poczucie luzu i wolności. Komórka głęboko ukryta, zegarek dla mnie, a nie ja dla niego. No i wreszcie trasa! Konkretna trasa, a nie jakieś tam nudne kręcenie się wokół komina, czy zaliczanie mdłych festynów zlotowych, których atrakcje są równie nieprzewidywalne, jak te z wesołego miasteczka.
– To ile mamy do tego Zadaru? – pyta jeden z uczestników.
– Tysiąc – odpowiadamy jednogłośnie z Piotrkiem.
– Tysiąc? Myśmy z żoną nie zrobili więcej w ciągu dnia, jak pięćset. Damy w ogóle radę to machnąć?
– Wyluzuj. Dziś wieczorem śpimy w Zadarze. Zobaczysz.
– A zresztą nic nas nie goni. Jak ktoś stwierdzi, że dalej już nie może, to poszukamy gdzieś noclegu i tyle – dodaje Piotrek.
Po chwili padło wezwanie „na koń” i ruszyliśmy w stronę granicy z Czechami…
Uwielbiam czas mierzony tankowaniami, a nie godzinami. Ten dzień trwał cztery zbiorniki. Choć znam trasę niemal na pamięć, to żaden ze zbiorników nie był nudny. Pogoda aż do Słowenii sprzyjała swobodnemu nawijaniu kilometrów. Za Wiedniem radośnie odkręcaliśmy manetki do 150, czasem 160km/h. Zbiornik trwał wtedy nieco krócej. Przed wspomnianą Słowenią zaczęło lać. Niebo zaciągnęło się chmurami, a nam nie pozostało nic innego, jak wcisnąć się w „kondomy”. Nigdy więcej nie kupię jednoczęściowego kombinezonu! Wbicie się w niego na trasie podniosło mi ciśnienie lepiej niż 10 espresso na jeden raz. I na szczęście przejeżdżające pod wiaduktem auta zagłuszyły wylewny potok słów, jaki się ze mnie wylewał.
Lało przez całą Słowenię. Chorwacja przywitała nas chmurami i niską temperaturą. Z nadzieją jednak patrzyłem przed siebie. Przez sino-szare niebo przecierały pomarańczowo-błękitne smugi. Wiedziałem, co na nas czeka. Piotrek na jednym z krótkich postojów rzucił proroczym tonem:
– Jak przejedziemy tunele, to będziemy się rozbierać.
I rzeczywiście. Wyjeżdżając z pierwszego długiego tunelu odczuliśmy, że powietrze było wyraźnie cieplejsze. Chmury nadal jednak wisiały nad nami. Po drugim kilkukilometrowym tunelu wpadliśmy w wieczorny upał. Zachodzące nad morzem słońce wyostrzyło cały urok wybrzeża. Obejrzałem się za siebie. I aż musiałem zwolnić. Wzgórze, które pokonaliśmy tunelem dosłownie trzymało w ryzach ciemne chmurska. Tkwiły przed wierzchołkami jak ciężarówki i inne czterokołowce przed granicą w sezonie urlopowym. Niesamowite zjawisko!
W Zadarze byliśmy po 20-tej. Nocleg znaleźliśmy bez problemu. Starowinka, stała z tabliczką „apartmani – sobe” w tym samym miejscu, co w zeszłym roku. Patrząc na liczną grupę nawet nie podbijała ceny. Mieliśmy więc kwaterę w spokojnym miejscu, a motocykle znalazły się w garażu. Męskie towarzystwo pospiesznie udało się na zakupy. Nasze panie jeszcze dogadywały szczegóły rozlokowania, jak myśmy kontemplowali półki z browarami.
– Wyjeżdżamy jutro, czy posiedzimy trochę? – padło pytanie podczas wieczornego biesiadowania przy stole pod pnączami winogron.
Większością głosów wygrała propozycja dwóch noclegów, by mieć czas na zwiedzenie Zadaru i Trogiru. No i niektórzy chcieli odpocząć od siedziska. Zresztą nic nas przecież nie goniło. Luz i spontan na urlopie jest najważniejszy. Tym się różnią nasze wypady od zorganizowanych wycieczek, których napięty plan wysysa resztki energii z człowieka. My niczego nie zaliczamy na siłę. My sobie podróżujemy.
A teraz trochę o kasku…
Pomijając kwestie estetyki (pełny kask i chopper) miałem pewne obawy co do sensowności tak szczelnego okrycia głowy w gorącym klimacie. Po kilkuset przejechanych kilometrach moje uprzedzenia szybko ustąpiły. Wentylacja była idealna. Cisza niezastąpiona. Podczas tak długich przelotów każdy świst, czy monotonny dźwięk wydechu potrafią wykończyć psychikę. Qwest uchronił mnie przed tym. Jedyny problem tkwił w szybie motocykla. Źle wyprofilowany dół wywoływał takie turbulencje na korpusie i głowie, że przy prędkościach autostradowych co jakiś czas musiałem dociskać okulary, by zmniejszyć efekt stroboskopowy. Drgało wszystko, co widziałem. No ale to nie wina kasku. Nawet nie chcę myśleć, co musiałbym znosić w otwartym berecie! Strumień powietrza skierowany kominem od dołu na głowę wykończyłby mnie w połowie trasy. Na szczęście szybę mogę w łatwy sposób zdjąć, ale o wrażeniach z takiej jazdy innym razem…
W galerii tylko przedsmak dla oczu – ekipa przed wyjazdem, śniadanie w trasie, towarzystwo w lekkich ciuchach i fota z trasy. Wreszcie dwa zdjęcia z zakładania przeciwdeszczówek z bezcennymi minami Michała.

Foto z galerii Piotrka, Jarka i Michała.
Janusz „Prałat” Ogórek
http://www.motogen.pl

Blog na WordPress.com.

Up ↑