Kierunek „Zadar”
24 czerwca o 6 rano wytoczyłem objuczonego bagażem Street Boba z garażu. Kask na głowę i ruszam. W nocy lało, ale asfalt zdążył wyschnąć. Niebo błękitne. Zapowiadała się więc podróż przynajmniej na początku bez namaczania.
W Prudniku na stacji paliw byłem już przed 7. Ekipa powoli się zjeżdżała. Wreszcie stanęliśmy w komplecie: Piotrek z Ziutką (Road King), Remek z Marzenką (Wild Star), Adam z Magdą (XJR 1300), Michał z Asią (Road Star), Jarek z Wiolą (Wild Star), Maciek (Drag Star) i ja. Towarzystwo z różnych stron Polski, bo oprócz Prudnika mamy ludzi z Krakowa, Poznania, Jeleniej Góry i Białegostoku.
Emocje jak najbardziej pozytywne. Narasta poczucie luzu i wolności. Komórka głęboko ukryta, zegarek dla mnie, a nie ja dla niego. No i wreszcie trasa! Konkretna trasa, a nie jakieś tam nudne kręcenie się wokół komina, czy zaliczanie mdłych festynów zlotowych, których atrakcje są równie nieprzewidywalne, jak te z wesołego miasteczka.
– To ile mamy do tego Zadaru? – pyta jeden z uczestników.
– Tysiąc – odpowiadamy jednogłośnie z Piotrkiem.
– Tysiąc? Myśmy z żoną nie zrobili więcej w ciągu dnia, jak pięćset. Damy w ogóle radę to machnąć?
– Wyluzuj. Dziś wieczorem śpimy w Zadarze. Zobaczysz.
– A zresztą nic nas nie goni. Jak ktoś stwierdzi, że dalej już nie może, to poszukamy gdzieś noclegu i tyle – dodaje Piotrek.
Po chwili padło wezwanie „na koń” i ruszyliśmy w stronę granicy z Czechami…
Uwielbiam czas mierzony tankowaniami, a nie godzinami. Ten dzień trwał cztery zbiorniki. Choć znam trasę niemal na pamięć, to żaden ze zbiorników nie był nudny. Pogoda aż do Słowenii sprzyjała swobodnemu nawijaniu kilometrów. Za Wiedniem radośnie odkręcaliśmy manetki do 150, czasem 160km/h. Zbiornik trwał wtedy nieco krócej. Przed wspomnianą Słowenią zaczęło lać. Niebo zaciągnęło się chmurami, a nam nie pozostało nic innego, jak wcisnąć się w „kondomy”. Nigdy więcej nie kupię jednoczęściowego kombinezonu! Wbicie się w niego na trasie podniosło mi ciśnienie lepiej niż 10 espresso na jeden raz. I na szczęście przejeżdżające pod wiaduktem auta zagłuszyły wylewny potok słów, jaki się ze mnie wylewał.
Lało przez całą Słowenię. Chorwacja przywitała nas chmurami i niską temperaturą. Z nadzieją jednak patrzyłem przed siebie. Przez sino-szare niebo przecierały pomarańczowo-błękitne smugi. Wiedziałem, co na nas czeka. Piotrek na jednym z krótkich postojów rzucił proroczym tonem:
– Jak przejedziemy tunele, to będziemy się rozbierać.
I rzeczywiście. Wyjeżdżając z pierwszego długiego tunelu odczuliśmy, że powietrze było wyraźnie cieplejsze. Chmury nadal jednak wisiały nad nami. Po drugim kilkukilometrowym tunelu wpadliśmy w wieczorny upał. Zachodzące nad morzem słońce wyostrzyło cały urok wybrzeża. Obejrzałem się za siebie. I aż musiałem zwolnić. Wzgórze, które pokonaliśmy tunelem dosłownie trzymało w ryzach ciemne chmurska. Tkwiły przed wierzchołkami jak ciężarówki i inne czterokołowce przed granicą w sezonie urlopowym. Niesamowite zjawisko!
W Zadarze byliśmy po 20-tej. Nocleg znaleźliśmy bez problemu. Starowinka, stała z tabliczką „apartmani – sobe” w tym samym miejscu, co w zeszłym roku. Patrząc na liczną grupę nawet nie podbijała ceny. Mieliśmy więc kwaterę w spokojnym miejscu, a motocykle znalazły się w garażu. Męskie towarzystwo pospiesznie udało się na zakupy. Nasze panie jeszcze dogadywały szczegóły rozlokowania, jak myśmy kontemplowali półki z browarami.
– Wyjeżdżamy jutro, czy posiedzimy trochę? – padło pytanie podczas wieczornego biesiadowania przy stole pod pnączami winogron.
Większością głosów wygrała propozycja dwóch noclegów, by mieć czas na zwiedzenie Zadaru i Trogiru. No i niektórzy chcieli odpocząć od siedziska. Zresztą nic nas przecież nie goniło. Luz i spontan na urlopie jest najważniejszy. Tym się różnią nasze wypady od zorganizowanych wycieczek, których napięty plan wysysa resztki energii z człowieka. My niczego nie zaliczamy na siłę. My sobie podróżujemy.
A teraz trochę o kasku…
Pomijając kwestie estetyki (pełny kask i chopper) miałem pewne obawy co do sensowności tak szczelnego okrycia głowy w gorącym klimacie. Po kilkuset przejechanych kilometrach moje uprzedzenia szybko ustąpiły. Wentylacja była idealna. Cisza niezastąpiona. Podczas tak długich przelotów każdy świst, czy monotonny dźwięk wydechu potrafią wykończyć psychikę. Qwest uchronił mnie przed tym. Jedyny problem tkwił w szybie motocykla. Źle wyprofilowany dół wywoływał takie turbulencje na korpusie i głowie, że przy prędkościach autostradowych co jakiś czas musiałem dociskać okulary, by zmniejszyć efekt stroboskopowy. Drgało wszystko, co widziałem. No ale to nie wina kasku. Nawet nie chcę myśleć, co musiałbym znosić w otwartym berecie! Strumień powietrza skierowany kominem od dołu na głowę wykończyłby mnie w połowie trasy. Na szczęście szybę mogę w łatwy sposób zdjąć, ale o wrażeniach z takiej jazdy innym razem…
W galerii tylko przedsmak dla oczu – ekipa przed wyjazdem, śniadanie w trasie, towarzystwo w lekkich ciuchach i fota z trasy. Wreszcie dwa zdjęcia z zakładania przeciwdeszczówek z bezcennymi minami Michała.

Foto z galerii Piotrka, Jarka i Michała.
Janusz „Prałat” Ogórek
http://www.motogen.pl