Kolejne dwa baki – do Czarnogóry

Co z tego, że wieczorem solennie obiecujemy sobie wczesny wyjazd nad ranem, jak następnego dnia łóżko ma przyciąganie większe od kuli ziemskiej… W rezultacie udało się nam wyjechać z Zadaru dopiero około 9:00. Niby wcześnie, ale przed nami jakieś 460km. Z czego tylko pewien odcinek – ok.170km – po autostradzie. Reszta trasy w górzystym terenie wzdłuż wybrzeża, czyli znowu skutery bzyczały nam na ogonach. W takich warunkach niektóre etapy można sobie pomnożyć przez dwa, planując czas przejazdu.
Na autostradzie radośnie odkręcaliśmy. Żar lał się z nieba, a przy odpowiedniej prędkości ciało nie pociło się tak szybko. Tyłki niezależnie od tego i tak były mokre.
Wyjeżdżając z tunelu, którego mikroklimat był orzeźwiający, poczułem nagły przypływ energii. Stopy oparłem o podnóżki pasażera i dzida! 150…160… Harley o wiele żwawiej przyspiesza od Wild Stara. Lewą nogę wyprostowałem, by wrzucić 6-tkę. I stało się… Motocykl wpadł w potężne shimmy. Trzepanie kierownicy było na tyle mocne, że widziałem już siebie szlifującego dupą po asfalcie. Udało się jednak uniknąć zdarcia naskórka. Ale niesmak pozostał. Pozostali przyglądali mi się z ciekawością. Dobrze, że miałem pełny kask, bo nie widzieli mojej miny.
Budowa autostrady nie posunęła się dalej niż w ubiegłym roku. Wkrótce zaczęła się jakaś dziurawa i ciasna dróżka przez góry. Bak się powoli kończył. U niektórych na tyle drastycznie, że wypatrywali stacji paliw.
Przejście graniczne z Czarnogórą nie zaskoczyło nas niczym nieprzyjemnym. Standardowa procedura – paszport, dowód rejestracyjny i zielona karta. Zapytany przez jednego z pograniczników, dokąd jedziemy, odpowiedziałem że w okolice Budwy.
– Budva? Dobre ženy! – zapewniał z uśmiechem na twarzy i kciukiem skierowanym do góry.
– Co on chciał? – zapytał Piotrek.
– Pytał dokąd jedziemy. Powiedział, że do Budwy warto, bo tam są super laski.
– Czyli kierunek dobry – odparł kumpel.
– A bo ja wiem, czy dobry? Mi nie przystoi, wam nie wolno. Czyli zostanie nam sobie popatrzeć.
– W Hercegnovj zjedziemy do portu. Już rok temu chciałem przepłynąć promem do Tivatu. Jak cena nie będzie drastyczna, to płyniemy.
Pomysł Piotrka okazał się strzałem w dziesiątkę. Za kilka € skróciliśmy sobie drogę, omijając drogą wodną Zatokę Kotorską. Może i szkoda, ale upał wypocił z nas już resztki energii. Chcieliśmy jak najszybciej znaleźć spanie.
Przed Budwą zrobił się taki korek, że muchy nawet unosiły się w miejscu. W tunelu już nie mogliśmy dłużej wdychać spalin, więc zaczęliśmy cisnąć się środkiem jezdni. Potem na sygnale wyprzedziły nas rządowe „beemki”. Takiej okazji nie można było przepuścić. Dzida za nimi. Okazało się, że jak zwykle wlotowe skrzyżowanie blokowało cały ruch. Kierowcy robili się nerwowi. Kumplowi jakiś Niemiec w Volvo mało co w bok nie przywalił. Jak tylko się poluzowało, to z piskiem wyrwaliśmy przed siebie, nie zwracając nawet uwagi na „towary”, które lansowały się na chodnikach.
Drugi bak kończył się około 20-tej. Odpuściliśmy kwaterę w Petrovacu. Kilkanaście kilometrów na południe znaleźliśmy ciekawe noclegi w Sutomore koło Baru. Do morza blisko. Duży taras z widokiem na promenadę. Bajka! Kobiety znowu omawiały szczegóły rozlokowania, a mężczyźni zadbali o napoje i coś do zjedzenia.
Obiecałem odmierzać czas w bakach, więc pomijam opisy plażowania. Ta czynność – obowiązkowa ze względu na kobiety – wypełniona była tankowaniem nie tyle zbiorników, co brzuchów.
W Czarnogórze chcieliśmy z Piotrkiem pokazać pozostałym trzy miejsca: górską trasę z Cetnije do Kotoru, twierdzę Kotor i Monastyr Ostrog.

Bak pierwszy – dzień szynki i wina
Droga z Cetnije do Kotoru jest według przewodników jedną z najładniejszych tras górskich w Europie. Potwierdzam, że przewodniki nie kłamią. Dokulaliśmy się zatem do dawnej stolicy Montenegro. W Cetnije Marzenka – żona Remka – była znowu w swoim żywiole. Nocami zawsze studiowała przewodniki turystyczne, by potem opowiadać nam o wszystkich mijanych zabytkach i ciekawych miejscach. Niezastąpiona osoba. Dzięki niej czułem, że nie jeździmy w celu pustego nawijania kilometrów. Pobuszowaliśmy więc po mieście za panią przewodnik. Było warto.
– Pamiętacie nasze opowieści o szynce? To teraz was tam zabieramy.
Górska trasa urzekała wszystkich. Ale emocje dawkowaliśmy z Piotrkiem stopniowo. Po drodze były więc swojskie pajdy chleba z szynką i serem. Potem na sporej wysokości oczy szczytowały. Jechaliśmy serpentynami, mając pod sobą Zatokę Kotorską. Adam strzelił focha. Usiadł na barierce i naburmuszony powiedział:
– Ja tak szybko stąd nie spadam. Na Podlasiu tego nie mam. To przynajmniej tu się napatrzę.
A był co podziwiać. Na krótkim odcinku zrobiliśmy trzy postoje.
Tak wykarmioną duchowo krajobrazem, ale wygłodniałą na ciele ekipę sprowadziliśmy do wioski. Niby nic szczególnego. Małe domki, raczej niezbyt wyremontowane. Drewniane płoty. Ale na każdym tabliczka „Pršut – Vino – Rakija”. Przy wylocie zatrzymaliśmy się na poboczu. Ten sam dziadek, co w ubiegłym roku przywitał nas i zaprowadził do swego królestwa – zwykłej szopy, która kiedyś mogła być warsztatem samochodowym. Ale chyba w czasach Cesarstwa Rzymskiego. A tam… Zajrzyjcie zresztą do galerii. Kupiliśmy 2,5kg plasterków, a wino dostaliśmy gratis. Mlaskanie z szynką w ustach słychać było jeszcze kilka dni o różnych porach. Wino skończyło się wieczorem.
Twierdza Kotor i stare miasto są bardzo atrakcyjne. Jednak tego dnia niektórzy byli już po kilku szczytowaniach, a grupa z Prudnika w ubiegłych latach zwiedzała to miejsce przynajmniej dwa razy.


Bak drugi – duchowe uniesienie
Po dniu plażowania wybraliśmy się do Monastyru Ostrog. Jedno ze sztandarowych miejsc w Montenegro, które trzeba zobaczyć. Najważniejszy ośrodek religijny serbskiej Cerkwi Prawosławnej. Zjeżdżając z głównej drogi mieliśmy do pokonania jeszcze jakieś 4-5km. Tylko, że musieliśmy wspiąć się na wysokość 900m. Trasa prowadziła nie tyle serpentynami, co łamańcami. Tak ciasnymi, że Adam na jednym z nich przez pomyłkę sam siebie pozdrowił, a ja prawie wjechałem w skały. Krawędzi ze zboczem unikaliśmy, bo barierek nie było żadnych.
Monastyr Ostrog – miejsce, w którym spoczywają relikwie św. Vasilija Ostroskiego – swoją atmosferą modlitwy i skupienia wyciszyło nas skutecznie. Fizjologia jednak jest nieubłagalna. Po emocjonującym zjeździe zahaczyliśmy o tawernę. Nim kelner dotarł do naszego stolika, my odwiedziliśmy toalety. Choć myślę, że niektórzy mieli ochotę popuścić co nieco już wcześniej… ze strachu.
Janusz „Prałat” Ogórek
http://www.motogen.pl