30 czerwca z samego rana byliśmy już gotowi do wyjazdu. Mi jeszcze trochę huczało w głowie po spontanicznej dyskotece w nocy…Do tego zapowiadał się dzień pełen emocji. Od początku wyprawy sami je nakręcaliśmy z prudnicką ekipą, wspominając naszą wizytę w Albanii.
– Remka nie chcieli wpuścić. Celnik trzymał jego dokumenty i burzył się coś, żądając „bajk autoryzejszyn”. Nikt nie wiedział, o co mu biega. Wreszcie z trudem przeliterował jego nazwisko z paszportu, a potem palcem pokazał na dowód rejestracyjny. Nie pasowało mu to, że właścicielem motoru jest – znowu literował nieudolnie – starosta miasta Prudnik!
– Na początku Albanii było spoko. Kręciło się bydło po drodze, więc i kupska nie brakowało. Trzeba było uważać, żeby nie dostać spod koła jakimś bryzgiem. Ale potem w Szkoderze zaczęły się slumsy. Widok nieprzyjemny. A już najgorzej było za drewnianym mostem.
– Tak! Most na jedno auto. Myśmy się motorami przecisnęli i czekaliśmy na pozostałych w samochodach. Zbiegły się dzieciaki ze slumsów i zaczęły szarpać za wszystko, co możliwe.
– Łan euro, łan euro!
Pozostali słuchali kilka razy – skutek zakrapiania – naszych opowieści o dziurawej drodze, braku oznakowania, jeździe pod prąd i bez świateł, osłach i kozach, wszędobylskich Mercedesach… Kobiety miały przerażone miny. Gdy nadszedł wreszcie dzień przekroczenia granicy z Albanią, sądziliśmy, że rozstajemy się z cywilizacją. Nawigacje już odmówiły prowadzenia. Zdaliśmy się więc na tradycyjne mapy i ogólne wiadomości z przewodnika turystycznego. Celem było dotarcie do Durres – nadmorskiego kurortu. Przed wyjazdem mężczyzna, który ciągle siedział na krzesełku przed hotelem, dołożył nam do pieca uprzedzeń. Z grymaśną miną dukał coś o Albanii. Straszył „narkobosami” i stanowczo odradzał spania w Albanii.

Maciek
Przedstawiciel Wielkopolski opuszczał nasze szeregi. Nie doszło do tego z powodu kwasów. Nic takiego nie miało miejsca. Maciek po prostu od początku mówił, że jedzie z nami najwyżej do Czarnogóry, a potem wraca do Chorwacji obadać teren dla rodziny. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie starali się przekabacić go biesiadnie. Wino rozcieńczało jego upór, ale na trzeźwo znowu wracał do swoich planów. Aż w końcu pojechaliśmy w przeciwne strony. Może i dobrze, bo Maciek dałby się namówić na Albanię, ale jakoś nie widzę jego samotnego powrotu z miejsca, do którego dotarliśmy…

Granica
Z Sutomore skierowaliśmy się na Bar, a potem Ulcinj – miasto, w którym widać charakterystyczny muzułmański bałagan. Po przejechaniu około 60km dotarliśmy do przejścia granicznego w Murigan.
I tu pierwsze zaskoczenie – jak poprzednio straż graniczna wyciągnęła nas z kolejki w słońcu. Stanęliśmy więc pod zadaszeniem. Ale sama obsługa była już w pełni profesjonalna. Zero prowizorki i klepania jednym palcem po klawiaturze. Wprawdzie trochę staliśmy, bo dwóch urzędników miało sporo roboty, ale posługiwali się skanerem! A do tego jeden z pracowników miło z nami porozmawiał. Tak bezproblemowo przedstawił podróż przez Albanię, że powoli trzeźwieliśmy z uprzedzeń.

Szkoder
Zwierzyny na trasie nie brakowało. Jednak Szkoderu zrazu nie poznałem. Drogowskaz skierował nas na jakiś nowy i imponujący most. Asfalt niczym stół. Gdzie ja jestem? Zjechaliśmy na stację paliw.
– Piter, to na pewno jest Szkoder?
– Sam się zastanawiam – odparł kumpel. Tego mostu tu nie było.
Nie tankowaliśmy, bo nie można było płacić kartą. Jak się później okazało, w Albanii trzeba trochę poszukać takich stacji. A jak nie ma się albańskiej waluty, to wszystko można załatwić w euro. Przelicznik jest wszędzie jednakowy. Tyle, że ewentualna reszta wydawana jest w lekach.
Na tej pierwszej stacji spotkaliśmy Polaków, wracających z urlopu. Pytali o drogę do granicy. Pani była wyraźnie zniesmaczona brudnymi plażami i brzydotą Durres. Ale jakoś jej chaotyczne i negatywne opowieści nie zdołały nas zniechęcić.
– Wszystko zależy od tego, czego kto szuka – skwitował Piotrek. Opalać się będziemy w Grecji. Tutaj tylko nocujemy.

Szkoder – Vlora
Bak odlatywał przez wydech, dostarczając nam niesamowitych wrażeń. Na postoju w Durres, a potem przy wylocie z Fier wszyscy byli podekscytowani. Każdy miał coś do opowiedzenia.
– A widzieliście gościa, który przeskoczył barierki przy autostradzie i trzymał kota za nogi? Chciał go nam sprzedać!
– To nie był kot, tylko królik albo zając. Nie widziałeś długich uszu?
– Albo ten wylot z Durres. Droga w remoncie, asfalt zerwany, pełno kurzu, a gość pod wiaduktem myje ML-a.
– No ale sami widzicie, że to kraj Mercedesa. Same miśki tu jeżdżą.
– A tę budkę na śmietnisku zauważyliście? Ludzie tam normalnie mieszkali.
– Ciekawe po co oni wieszają na domach te wszystkie maskotki? Co chwilę jakiś misiek wisi.
Nawet sobie teraz nie jestem w stanie przypomnieć wszystkiego, czym zaskoczyła nas Albania. To po prostu trzeba zobaczyć. I nie warto się niczego obawiać. Drogi do kurortów są dobre, a nawet bardzo dobre. Na wielu odcinkach to coś w rodzaju autostrady, tyle że piesi czują się na niej swobodnie. Zwierzęta także. Były etapy nieco gorsze, ale wystarczyło patrzeć przed siebie i nie dać się zaskoczyć tym, że asfalt nagle przechodzi w twardy grunt. Albania po prostu się rozwija. To widać po budowach dróg, ale także po masie powstających hoteli. Jedna wielka budowa!
W pobliżu rezerwy dotarliśmy do Vlory. Było późne popołudnie, upał jak w piekarniku, a my stanęliśmy przy hotelu. Już na pierwszy rzut oka wiadomo było, że w tym wypasionym budynku spać nie będziemy. Plaża jakiś metr (najwyżej dwa) poniżej poziomu drogi i ogólny wystrój zapowiadały… 50€ za dwuosobowy pokój.
Jak zwykle jednak do akcji wkroczyła nasza młodzież – Magda, Asia i Michał. Z urokiem i znajomością angielskiego radzili sobie za każdym razem. Ktoś z recepcji wyszukał wizytówkę i zatelefonował gdzieś tam i po chwili przyjechał ospojlerowany „garbus”, żeby nas zaprowadzić pod właściwy adres.
– Wyobrażacie sobie u nas taką życzliwość? – zapytałem. W hotelu wiedzieli, że nie będziemy ich klientami, a mimo to sami coś nam znajdują, sami dzwonią. I nie ma żadnego problemu! U nas to z miną kota srającego na pustyni powiedzieliby, że niczego tańszego w okolicy nie ma. Bo albo im się kasę zostawia, albo wypad.
O życzliwym traktowaniu turystów w Albanii słyszałem i czytałem, ale w ciągu dwóch dni pobytu w tym kraju przekonałem się na własnej skórze, że tak to wygląda. Wiem, wiem. Albanii jedynie posmakowaliśmy. Zatrzymywaliśmy się w kurortach, nie jechaliśmy nocą, to i złe przygody nas ominęły. Ale – powtórzę za kumplem – wszystko zależy od tego, czego kto szuka…
Gość w tuningowym „garbusie” zaciągnął nas do swojego domu – jakiś mały kieliszek benzyny od głównej drogi i morza. Kwatera przypominała hacjendę. Fantastyczne otoczenie pełne zieleni, fontanna. Wokoło ogrodzenie, odcinające teren od brzydkich bloków. Duża altanka, a z niej widok na wzgórza i morze. Spanie za 10€. Czego chcieć więcej?
Po prysznicu i krótkim odpoczynku pogadaliśmy z gospodarzami. Staruszki koło 70-tki. Babcia była raczej cicha, ale dziadek sporo opowiadał. Był kiedyś ubogim rolnikiem. Grunty wokoło były jego, ale co z tego. Potem rozwój Vlory zmienił bieg zdarzeń. Dziadek posprzedawał teren pod hotele. W kieszeni mu sporo przybyło. Wybudował duży dom z przeznaczeniem na kwatery. Sam nadal mieszka w starym domku. Cen nie zrobił wygórowanych, bo za bardzo na kasie mu nie zależy. Zostawił sobie tylko dwa wzgórza w pobliżu. Dojeżdża na nie w 10 minut osiołkiem. A na wzgórzach ma gaje oliwne i zbiera około 6t oliwek rocznie.
Jak tak sobie rozmawialiśmy, Ziutka bawiła się chyba wszystkim, co miała w kosmetyczce. Z wielkim zainteresowaniem przyglądała się temu wnuczka naszego gospodarza. Mała, kilkuletnia dziewczynka. Natura kobiet jest niezmienna w każdym zakątku kuli ziemskiej.
– Chcesz? – Ziutka zapytała dziewczynkę, pokazując lakier do paznokci. Ta bez zastanowienia przytaknęła. A po chwili chodziła po podwórku i pokazywała rodzinie swoje dłonie. Najzabawniejsze było to, że naśladowała żonę Piotrka i delikatnie machała dłońmi, dmuchając jednocześnie na palce. Ten drobny gest jeszcze bardziej wzbudził przychylność staruszków. Dziadek przyniósł nam całą reklamówkę ogórków i mnóstwo śliwek.
Wieczór spędziliśmy na spacerze wzdłuż morza. Potem wbiliśmy do restauracji na pizzę i piwo. Ceny bardzo przystępne, smak wyśmienity. Czekając na pizzę zerkałem z tarasu na drogę i liczyłem Mercedesy. W ciągu minuty naliczyłem 23. A ruch był bardzo ślamazarny.

Kask
Qwest – nadal komfortowy. Żadnych ucisków. Zapinanie opanowałem już jedną ręką nawet w trakcie jazdy. Wentylacja? Co jakiś czas musiałem jednak podnosić szybę. Szczególnie przy prędkościach poniżej 90km/h. Im mniej dmuchało, to było goręcej. Normalka.
Półtora baku minęło przyjemnie. Nasze wcześniejsze nastawienie jeszcze bardziej wzmogło pozytywne wrażenia.
Janusz „Prałat” Ogórek
http://www.motogen.pl
P.S. Zdjęcia jak zwykle z zasobów Piotrka, Michała i Jarka