Opuszczając Vlorę przypomniał mi się wpis z jakiegoś forum podróżniczego. Stało tam jak byk, że trasa do Serande jest dzika i piękna, ale trudna i prowadzi czasem po bezdrożach. Nasze motocykle tak się nadają na bezdroża, jak osły Służewiec. Ani przez moment jednak nie było mi w głowie, by proponować inną drogę. Za późno! Z mapy wychodziło, że mamy do przejechania około 100km. Nawet nie pół baku. Po przejechaniu tego odcinka żałowałem, że nie trwał cysternę…

Vlora żegnała nas uroczymi małymi plażami. Poranne słońce zapewniało dobrą pogodę. Zaraz po opuszczeniu miasta zaczęły się widoki, które spowalniały tempo jazdy. Im wyżej się wspinaliśmy, tym było przyjemnie chłodniej. Pierwszy postój zrobiliśmy jakieś 30km od startu. Adam od jakiegoś czasu mówił, że chce zdjęcie z osłem. A tu nagle pojawiły się dwa zwierzaki i możliwość postoju. To nic, że osły wyglądały mi na muły. Adam się cieszył, „osły” mniej. Obskakiwał je z każdej strony, a nawet wskoczył na jednego. Potem jeszcze ktoś chciał sobie przypozować, ale jak muły zobaczyły aparat, to odwróciły się do nas tyłkami i podreptały jak najdalej. Adaś natomiast pobiegł zwiedzić prowizoryczny kibelek na zboczu.

Nie będę się może rozwodził nad pięknem krajobrazu. Zdjęcia tego nie są w stanie oddać, a co dopiero opisywanie. Droga jest tak piękna, że aż kiczowata! Wije się krętą taśmą bez końca, a oczy karmione są nieustannie widokiem Morza Jońskiego, wybrzeża i gór. Wcześniejsze górskie odcinki okazały się tylko przygotowaniem do tego etapu. Teraz ja (wcześniej Adam) na winklach pozdrowiłem sam siebie przez pomyłkę, a potem oswojony z widokiem tyłu motocykla zaglądałem czy znikły dzyndzle na bokach bieżnika. To po prostu trzeba przeżyć i tyle.

Ciekawe są także progi zwalniające w miejscowościach na trasie. Na początku nie wiedzieliśmy czemu służą raz grube, raz cienkie liny rozciągnięte w poprzek jezdni. Po przyjrzeniu się pozostało tylko jedno wytłumaczenie – spowalniacze. Dla nas zbędne. I tak nie mieliśmy ochoty szybko jechać.

W euforii i uniesieniu, wywołanym fantastyczną trasą, zatrzymaliśmy się w miejscowości Himare. Wszyscy bez wyjątku stwierdzili, że warto będzie kiedyś spędzić tam kilka dni. Po mocnej kawie dopytywaliśmy się o ceny noclegów. Nie pamiętam szczegółów, ale 2 tygodnie wychodziły bardzo tanio. Kto wie, czy nie 100€.

Sarande niczym nas do siebie nie przekonało. Wysokie bloki, port, ciasno. Ot, duże miasto. Asia z Magdą i Michałem załatwiali bilety na prom. W międzyczasie bowiem dojrzała idea, by dotrzeć na Korfu. W Sarande chcieli zbyt dużo, ale powiedziano nam, że bardziej się opłaca wypłynąć z Grecji. Po kilku łykach wody byliśmy już w drodze.

Widoki nadal zachwycały. Temperatura wzrastała. Ale asfalt robił się coraz gorszy, aż wreszcie ktoś go zwinął i zaczęło się bezdroże. Upał, kurz, pustkowie, góry porośnięte agawami, a droga nie wiadomo dokąd prowadzi. Wreszcie wjechaliśmy między jakieś domki. Nawet pojawiła się prowizoryczna stacja paliw. Po chwili staliśmy się atrakcją sezonu dla kilku chłopców na zdezolowanych skuterach. Patrzyli na nas rozmarzonymi oczami… znam to spojrzenie. Wiele razy towarzyszyło mi w dzieciństwie.

Asfaltu nadal nie było, ale za to dojechaliśmy do rzeki. Dosyć szerokiej rzeki. I trzeba by się zawrócić, gdyby nie prom. W przypadku kilkunastu drągów drewna, pozbijanych razem i przeciąganych liną na drugi brzeg określenie „prom” jest niezbyt adekwatne. Ale ta tratwa była dla nas w tym momencie tak ważna, że pozostańmy przy promie. 1€ od żelaza. Czas przeprawy? Nawet na fajkę go zabrakło.

A potem nagle ktoś rozwinął asfalt i pojawiły się drogowskazy. Coś mi się wydaje, że z Sarande wybraliśmy jakiś skrót. Ale było ciekawie i to się liczy.

Grecja! Mieliśmy wcześniej obawy, czy się uda. Nasłuchaliśmy się wiadomości o nieciekawej sytuacji w Grecji, a mimo wszystko się udało. No prawie, bo przecież kilka chwil jeszcze o niczym nie świadczy. Piotrek jechał jako pierwszy. Akurat zbliżaliśmy się do stada kóz, idących leniwie poboczem. Nagle jedna z tych kóz wyskoczyła gwałtownie ze stadka i usiłowała zaatakować nogę kumpla. O kurde! To nie koza tylko pies. Odruchowo przyspieszyłem. Na trzecim biegu silnik kręcił się już na tyle wysoko, że moment obrotowy wyrwał mnie z grzmotem do przodu. Pies odskoczył, jak porażony. „Loud Pipes safes Lives.”

W Igoumenitsa rozważaliśmy jeszcze sensowność wyprawy na Korfu. Najbardziej niepokoiły nas ceny. Ekipa pełna wdzięku i władająca dosyć dobrze angielskim udała się na spytki. Pozostali pojechali tankować. Wspominam o tym, bo podobno miał nas zastać w Grecji kryzys paliwowy i strajk przewoźników. Paliwo było, tyle że stosunkowo drogie. Na nasze wychodziło jakieś 6,70-7 zł. I taki poziom utrzymywał się na terenie całej Grecji.

Jeszcze w porcie koło kasy trwały dyskusje na temat „płynąć-nie płynąć”. Michał wziął sprawy w swoje ręce, a raczej sięgnął nimi do swojego portfela i wykupił bilety dla wszystkich. Udało się mu znaleźć promocyjną cenę – po 22€ „od łepka”. Oczywiście w obie strony.
– Jak na Korfu się okaże, że nas nie stać na noclegi, to prześpimy się pod gołym niebem i jutro wrócimy! – ktoś zakończył dyskusję.
– A prysznic? – zapytała Ziutka.
– Wykąpiemy się w morzu i tyle.
– W morzu? Chyba was pogięło!
– Dobra. Prom wypływa o 19.30. Mamy półtorej godziny. Trzeba coś wrzucić na ruszt i kupić jakiegoś browara.

Wyjechaliśmy z portu szukać knajpki i sklepu. Analizując menu ktoś zerknął na zegarek nad barem. I całe szczęście. Zapomnieliśmy, że w Grecji trzeba przesunąć czas o godzinę do przodu. No ale co się dziwić? Przecież od ponad tygodnia czas mierzyliśmy bakami. Na głodnego i o suchych pyskach pomknęliśmy w stronę portu.

Na promie asekuracyjnie przywiązano nasze motocykle do pokładu. Obok zaparkowano Ferrari – kultowy model 355. W połowie rejsu zlało się jednak przy naszych maszynach. Znaczy się Klima pociekła, ale wyglądało to jednoznacznie.

Rejs trwał półtorej godziny. Mieliśmy bardzo dobre nastroje i poczucie solidnie wykonanego dzieła. Na Korfu dotarliśmy po zmroku. Szukanie noclegu okazało się pewnym wyzwaniem. Ale mieliśmy Magdę. W punkcie informacyjnym tak długo tkwiła, aż Greczynka dodzwoniła się w odpowiednie miejsce. Właściciel kwatery przyjechał po nas. Około 22:00 byliśmy już rozlokowani w pokojach za rozsądne pieniądze. Piwo na tarasie z widokiem na wybrzeże nocą smakowało niesamowicie… nawet bez prysznica. A tego dnia się sporo napociliśmy.
Dla mnie był to najlepiej wypalony bak podczas całej wyprawy. I kiedyś wrócę z pewnością na trasę między Vlorą a Serande. Niekoniecznie od północnej strony…


Janusz „Prałat” Ogórek
http://www.motogen.pl