W drugim tygodniu naszego bujania się nadszedł czas na ostatni etap podróży – nie licząc drogi powrotnej do kraju. Po zejściu z pokładu promu ruszyliśmy w kierunku autostrady, by dotrzeć do wschodniego wybrzeża Grecji…

O „jaskółczym niepokoju” wywołanym zwyczajną prędkością (po spacerowej na Korfu) już wspominałem. Do tego doszło podniecenie. Niby tylko 320km przed nami, ale jechaliśmy w kierunku Nei Pori, z którym miałem wiele motocyklowych (i nie tylko) wspomnień sprzed czterech lat. Poza tym pod kołami mieliśmy autostradę A2, czyli dawną starożytną drogę rzymską z II wieku p.n.e. Egnatia Odos! Patrząc na ukształtowanie terenu byłem pełen podziwu dla starożytnych. A jak pomyślę, że Via Egnatia mogliśmy jechać już od Durres w Albanii, to dopiero dawało do myślenia. Chwała Rzymianom!

Po drodze – nie był to najszczęśliwszy pomysł – postanowiliśmy zwiedzić Meteory. Pokonywanie krętej górskiej drogi nie sprawiało nam problemów. Ale upał był wycieńczający. Chociaż klasztory na słupach skalnych robią ogromne wrażenie, jechałem jakoś bez entuzjazmu. Znałem te klimaty. Poza tym oczy miałem już przekarmione pięknymi krajobrazami. Leżąc w cieniu na ławce cierpliwie czekałem z kumplami na powrót ekipy zwiedzającej Klasztor Varlaam. W głowie miałem już szaszłyki…

Zjeżdżając z górskiej trasy tylko wypatrywaliśmy z Remkiem tego miejsca, w którym w 2007 tak zabalowaliśmy. Po uczcie leżałem na chodniku, by dojść do siebie, a potem szukałem wody. Ale nie z pragnienia. Po prostu musiałem się zanurzyć w zimnej wodzie (zwłaszcza głowę), żeby jakoś pokonać 140km do hotelu. Znalazłem fontannę… I udało się.

– Remek! To tu – wrzasnąłem pod kaskiem, gdy przy wjeździe do wsi zobaczyłem pamiętną tawernę. Kumpel mnie i tak nie usłyszał. Ale jemu też to miejsce utkwiło w pamięci, bo kierunkowskazem zasygnalizował zjazd na parking.

Mmmm! Panowie i panie! Szaszłyczki, „dziadzki” (nikt nie potrafił tego powtórzyć), chlebek i schłodzone wino w metalowych kubkach – jak to wszystko smakuje! Babcia-kelnerka nic się nie zmieniła. Klimat w cieniu pnączy winogron nadal był niepowtarzalny. Aż żałowałem, że nie mieliśmy zbyt wiele czasu na konsumpcję. Rozsądek podpowiadał, że jeden kubeczek zimnego „rose” musi wystarczyć, a serce chciało więcej.

Wieczorem – a minęło półtora baku – byliśmy na wschodnim wybrzeżu. Sine i zachmurzone ołowiem niebo przed nami nigdy mnie tak jeszcze nie ucieszyło. Nawet czekałem na tę pierwszą kropelkę, która uderzy w szybę kasku. Wszyscy mieli już dosyć upału.

– Gdzie szukamy noclegu? – zapytał Remek.

– Myślę, że w Nei Pori – odpowiedziałem, bo pytanie było skierowane wyraźnie do mnie.

– Ale wiesz, że na Riwierze Olimpijskiej może nie być tanio.

– Zaryzykujemy. Najwyżej poszuka się czegoś innego – odparłem, uparcie chcąc zobaczyć Nei Pori.

Ja może nie będę tutaj opisywać swoich emocji i przeżyć, gdy wjechaliśmy do miasteczka. Bo i po co? Musiałbym cofnąć się w czasie i długo relacjonować, co działo się tam cztery lata wcześniej. Teraz po prostu wszystko odżywało. Remek także nie krył radości. Jak tylko zatrzymaliśmy się przy promenadzie, to zaczęliśmy wspólnie opowiadać pozostałym:

– W tym hotelu spaliśmy.

– A w tej dyskotece imprezowaliśmy do rana.

– Ty imprezowałeś – wtrącił kumpel.

– Fakt, ty stałeś na balkonie.

– A tutaj podają najlepsze owoce morza.

– A pamiętasz, jak tego rozwrzeszczanego Greka uciszyliśmy? Zaraz się przestał stawiać!

– Tak, a potem nam zaczął stawiać. Drinki.

I tak kilka minut wymienialiśmy atrakcje miejsca, jakby nam ktoś płacił za reklamę. Nasz entuzjazm udzielił się reszcie. Nawet chwilowa porażka w szukaniu przystępnej cenowo kwatery nikogo nie zniechęciła. A gdy spadł rzęsisty deszcz, to się  towarzystwo jeszcze bardziej ożywiło. Po chwili podeszła do nas jakaś Greczynka. Chwila gadki po niemiecku (Wiola, żona Jarka była w tym niezrównana) i skierowała nas parę metrów dalej. Po 10 minutach wnosiliśmy już bagaże do pokojów z klimą za 11€ od osoby. Z tarasu wprawdzie nie było widoków na plażę, ale to żadna strata. Mieliśmy spokój, ciszę, a do morza raptem 5 minut z buta.

– Gdzie tu jest jakiś sklep? – padło męskie pytanie…

Wieczorem po obejściu okolicy siedzieliśmy przy zimnym browarze.

– Ja tego miejsca jednak nie poznaję – rzuciłem mimochodem.

– Czemu?

– Przecież uliczką między knajpkami, a ogródkami i plażą nie dało się kiedyś spokojnie przejść. Tam było wiecznie ciasno o tej porze. A myśmy dzisiaj jechali tamtędy motorami!

– Pustki. To fakt – skwitował Remek. Kryzys widać nie tylko tutaj. Na drogach też mało samochodów.

Wieczór przy piwie trwał długo, ale i tak nie miał takiego finiszu, jak ten następny. Nigdy więcej tsipouro!!!

Janusz „Prałat” Ogórek

http://www.motogen.pl