Pierwszy dzień miał upłynąć pod znakiem leżakowania. Nasze – Remka i moje – wspomnienia nadal urozmaicały czas śniadania. I nawet nie musieliśmy specjalnie ubarwiać opowieści. Wszyscy chcieli zobaczyć miejsca, o których opowiadaliśmy. Niebo zaciągnęło się chmurami i zamiast na plaży postanowiliśmy spędzić dzień na opróżnianiu baków…

Riwiera Olimpijska to kilkudziesięciokilometrowy pas plaż na zachodnim wybrzeżu Zatoki Termajskiej Morza Egejskiego. Grecy nazywają ten region „Olimpiaki Paralia”. Atrakcji w nim nie brakuje – długa plaża, rozbudowana baza hotelowa i wypoczynkowa, sąsiedztwo masywu Olimpu i gór Ossa, zamki rycerskie. Sporym udogodnieniem jest także bliskość Autostrady Egejskiej. W ogóle jest to bardzo malownicza część Grecji.

– To na początek pojedziemy w kierunku zamku – zaproponował Remek. Jak pogoda się polepszy, to wrócimy na plażę.

Na parkingu wróciły wspomnienia.

– Tutaj spotkaliśmy Polaka, kierowcę tira. Jak zobaczył nasze rejestracje, to tak się ucieszył, że zrzucał nam arbuzy z naczepy.

Zamek w Platamonas został wybudowany w XI w. przez krzyżowców. Co zresztą można zauważyć po licznych ruinach kaplic. Później został dwukrotnie zdobyty przez Wenecjan i Turków. Myśmy też go zdobyli… odpłatnie. Kasjer za nic nie chciał słyszeć o ulgowym bilecie grupowym.

Podczas zwiedzania ruin zamczyska słońce nieźle już przypiekało. Ale jakoś ochota na plażę nam przeszła i pojechaliśmy dalej. Remek zaciągnął nas do „wioski olimpijskiej”. To nasze prywatne określenie. W rzeczywistości Paleos Pantelejmonas to wioska (obecnie skansen), założona w XIV w. przez górali, zajmujących się wypasem owiec i kóz. Położona jest na wysokości 500m n.p.m. Prowadzi do niej tylko jedna i to bardzo kręta droga. Sama miejscowość jest niezwykle urocza. Jakby dosłownie zatrzymała się w czasie. Małe domki, tawerny, platany, wąskie uliczki… Odsyłam zresztą do galerii. Istotnym jest to, że Paleos Pantalejmonas słynie z aperitifu tsipouro – miejscowego bimbru, wytwarzanego z leśnych jagód kumaro. Receptura jest podobno od wieków niezmieniona i przekazywana z ust do ust przez mieszkańców wioski. Słyszeliśmy prędzej, że trzeba tego popróbować, ale koniecznie swojaka. Pytaliśmy handlarzy arbuzami, ale skwitowali nas uśmiechem. Konspiracja jak w Łącku.

Tymczasem zwiedzamy sobie wioseczkę. Ochy i achy. Klikamy zdjęcia, a tu nagle jakaś straganiara przywołuje nas do swojego stoiska. I poszlibyśmy dalej, gdyby nie padło słowo „cipuro”. Wiedziała, co powiedzieć. Zaraz zaczęła się degustacja, potem pertraktacja, negocjacja i trzy duże flaszki były nasze.

– Good sex! Good sex! – zachwalała swój wyrób kobiecina. Mówiła coś, że domowy, że dobry na trawienie, ale jakoś najbardziej zapamiętałem pierwszą część spotu reklamowego.

Celowo pominę dalszą część dnia – wycieczkę w góry i wyżerkę w restauracji przy morzu. Wieczorem na tarasie siedzieliśmy wpatrz

eni w magiczny napój. Wreszcie z pewną dozą nieśmiałości wznieśliśmy pierwszy toast. Adaś coś wspomniał o tym, że w Grecy spopularyzowali kiedyś doznania seksualne między mężczyznami. Nasze obawy się wzmogły. Az wreszcie ktoś rzucił:

– Niech się dzieje i co chce!

Co było dalej? Gdy ostatnia butelka się skończyła świat zaczął wirować. Tysiące barw niczym w kalejdoskopie tańczyło przed oczami. Poczułem ogromną werwę.

– Idziemy na dyskotekę! No ruszać się! Wstawać dziadki!

Z dalszej części nocy obraz odtwarza mi się tylko pojedynczymi klatkami. Plaża. Promenada. Bar. Barman. Parkiet. Szalone tańce. Piwo. Adaś z winem. Magda. Agnieszka. Michał przy barze. Druga dyskoteka. Znowu taniec. Nie znam jej, ale ładna. Tej też nie znam. Latarnie. Hotel. Sufit nad łóżkiem.

Następnego dnia czułem się jak w „Kac Vegas”, gdy przypominano mi minioną noc. A zwłaszcza drogę powrotną. Podobno uparcie kierowałem się w stronę zarośli, twierdząc, że tam mamy kwaterę. I tak dobrze, że czegoś/kogoś nie przytargałem do pokoju. Na przykład kozy. Nigdy więcej tsipouro!!! Znaczy się w najbliższym czasie…

Cały dzień przeleżeliśmy na plaży, opędzając się od masy handlarzy, którzy nie mieli chyba tylko czołgów na sprzedaż. I tsipouro… Na szczęście! Bo pewnie chodziłbym po Morzu Egejskim.

Janusz „Prałat” Ogórek

http://www.motogen.pl