Ostatki
Plażowanie z perspektywą rychłego końca eskapady nie jest wielką przyjemnością. Myślami jest się już w siodle i w domu. Adam z Magdą, nagleni pracą, musieli wyjechać już w czwartek. Zostało więc pięć maszyn i dziewięć osób. Wieczorem zaczęło się pakowanie. Pogoda zapowiadała się raczej słoneczna i upalna. Trzeba było tak rozplanować bagaż, by ciepłe rzeczy mieć pod ręką. Nauczony doświadczeniem poprzednich lat, wpakowałem do sakw bluzę, skórzane spodnie i ciepłą kurtkę. O przeciwdeszczówce nie wspomnę.
– Do Węgier będzie sucho, ale potem tradycyjnie nas zleje – wyrokowałem.
– Zobaczymy. Najpierw i tak musimy dojechać do Szegedu – kontynuował rozmowę Piotrek.
– Patrzyłeś ile mamy do przejechania?
– Nawigacja pokazuje jakieś dziewięć stówek.
– To lajcik. Tyle, że na bramkach i granicach trochę czasu stracimy. W Serbii będzie bramka za bramką.
– I zatrzymujemy się na bezcłówce! – wtrąciła stanowczo Ziutka, która odkąd wspomniałem o strefie bezcłowej w Macedonii nie mogła o niej zapomnieć.
– 15 minut!
– Ale się zatrzymujemy, bo inaczej pożałujecie – żartowała.
Nasze serbskie Route66
Nei Pori opuściliśmy z rana, ale dokładnie nie pamiętam godziny. Od przedpołudnia żar lał się z nieba niemiłosiernie. Co chwilę unosiłem szybkę w kasku, by pęd powietrza osuszył twarz. Po ostatnim tankowaniu w Grecji dojechaliśmy do Macedonii (bezcłówka zaliczona). Na granicy z Serbią trzeba było odstać kilka długich minut, ale w sumie to tylko formalność. Wcześniej przestrzegaliśmy wszystkich z Remkiem przed psami w Macedonii i drogowymi szaleńcami w Serbii. Jednak na trasie spotkaliśmy tylko dwa bezpańskie psy i żadnego wariata wyprzedzającego na czołówkę. Baki w Serbii mijały na bramkach autostradowych i wspomnieniach… W przerwie między jazdą po raz któryś z rzędu krążyły opowieści o dwóch serbskich noclegach pod gołym niebem. Okraszone humorem odwracały nieco uwagę od tych 16€, które trzeba było w sumie wybecalować za autostradę. Klimaty rodem z naszej A4 – motocykle i samochody obowiązuje jednakowa stawka, a przelicznik walutowy bliski haraczu. No ale jako obywatele RP powinniśmy do zdzierstwa już przywyknąć…
Kilkadziesiąt kilometrów za Belgradem zacząłem Piotrkowi pokazywać lewą i prawą stronę drogi oraz przed siebie. Głośne wydechy uniemożliwiały komunikację werbalną. Moje dziwne gesty były także niezrozumiałe. Wreszcie na postoju Piotrek zapytał, o co mi chodziło.
– Pokazywałem ci drogę. Nie zauważyłeś czegoś charakterystycznego? Powiemy tym, co się chwalili przejechaniem Stanów i Route66, że wystarczy Serbia, by toczyć się kilkaset kilometrów w upale prostą drogą, z kukurydzą po lewej i prawej.
Humor był nam potrzebny. Od Belgradu smażyło już na potęgę, a trasa była nudna do bólu. Serbowie nie omieszkali oczywiście wyczesać nas przed końcem autostrady. Za ostatnią „haraczówką” zdecydowaliśmy, że szukamy noclegu w Serbii. Dzięki podpowiedzi ze strony obsługi stacji paliw trafiliśmy do miejscowości Palic koło Suboticy. Był to strzał w dychę. Wypoczynkowa wioska z jeziorem. Spanie za 10€ bez łaski i targowania. Kobiety już przed bramą kwatery rozmawiały o prysznicu, a faceci o sklepie. Mimo późnej pory zdążyliśmy zrobić zakupy. Posiłek zdominowały ciepłe burki z piekarni i piwo ze sklepu obok.
– Zgadnijcie, ile zapłaciliśmy dzisiaj za zakupy – powiedział Remek, wyraźnie zaskoczony. Nim ktokolwiek zdążył rzucić jakąś kwotę, kumpel sam odpowiedział.
– Dwulitrowy „Jeleń”, paczka fajek, dwie papryki, chleb, małe piwko, konserwa… 5€! Tak można żyć! Za rok przyjeżdżamy do Serbii.
W to ostatnie nie wierzę, chociaż słyszałem sporo pochlebnych opinii o tym kraju. Może kiedyś zorganizujemy sobie zwiedzanie Serbii. Ale z pewnością ominiemy wtedy autostrady.
Końcówka
Ostatnie baki podróży minęły bezproblemowo i bez kropli deszczu. Węgierskie upały (potem się dowiedziałem, że rekordowe od lat 20-tych XX wieku) wyciskały pot nawet z paznokci. Na szczęście Budapeszt objechaliśmy obwodnicą. Wolno, bo wolno, ale jednak. Struktura asfaltu była tak dziwna, że w pewnym momencie zacząłem zaglądać na tylne koło. Motocyklem nosiło jak na kapciu. Ominęła nas jednak przyjemność łatania dziur. Alleluja!
Słowacja była również rozpalona słońcem. Ulżyło nieco w Czechach, za to wytrzepało nas na dwupasmówce. „Česka patajka” sprawiała, że bagaż się osuwał i śruby się rozkręcały. Co chwilę musiałem dokręcać torebkę przy szybie i poprawiać wałek za plecami.
Do Prudnika wjechaliśmy przed godziną 19. Od Nei Pori dzieliło nas 1615km. Entuzjazm i zmęczenie towarzyszyły wszystkim.
– Remek – zagadałem – a myśmy zrobili kiedyś tę trasę w 27 godzin, z czego 3 przespaliśmy na trawie. Trzeba to kiedyś powtórzyć.
– Koniecznie!
Podziękowania
Dziękuję wszystkim uczestnikom naszej wyprawy za dobrą zabawę, organizację i wspaniałe chwile. Oprócz humoru każdy coś jeszcze dał od siebie, by było miło. Piotrek miał wszystko zaplanowane, a jednocześnie otwarty był na spontan. Poza tym jako mechanik zapewniał poczucie bezpieczeństwa. Ziutka, Tobie dziękuję za śniadania i kolacje i nie tylko. Remek… Opanowany w każdej sytuacji, ale posturą dystansował ewentualnych agresorów. Marzenka – niezastąpione przewodnik turystyczny. Jarek nie dopuścił, byśmy żywili się tylko konserwami. Dzięki niemu poznaliśmy trochę regionalne kuchnie. Wiola, Asia, Michał, Magda – języki obce. Z nimi nie bolały nas ręce od porozumiewania się na migi, a poza tym młodzież ożywiała nasz GTM – grupę tetryków motocyklowych. Adaś! Pozytywnie zakręcony krejzol z workiem zwariowanych pomysłów. Wreszcie Maciek. Krótko był z nami, ale dał się poznać jako świetny kompan podróży. Dzieliły nas światopoglądy, ale łączył wzajemny szacunek.
Oddzielny epizod
Adam z Magdą – jak już wspomniałem – opuścili nas dzień wcześniej. Nieświadomi niczego byczyliśmy się na plaży, oczekując SMS-a od nich. W tym czasie nasz duecik na XJ-erze dotarł zaledwie do Macedonii. Późnym wieczorem dowiedzieliśmy się, że Adam miał problemy z Yamahą.
– Zatrzymaliśmy się z Madzią na stacji paliw. Potem wsiadamy, a „pszczółka” jakoś dziwnie miękko się ugina. „Zsiądź na moment” – powiedziałem do Magdy. Zaglądam tu i tam i nie wierzę! Rama mi pękła. Pewnie od przeciążenia. Bagaż to nic, ale Madzia… (ups, ja już spisuję testament). Dokulaliśmy się wypożyczalni skuterów. Stamtąd odebrał nas jakiś mężczyzna po 50-tce. Zapalony motocyklista. Wszystko ładnie i profesjonalnie pospawał. A jak już skończył, to tak sobie gadamy. Ten pyta, czy widziałem filmiki z „ghostriderem”. No jasne! „Jego motor to nic” – powiedział z politowaniem. „Popatrz na to – wskazał na swoją Hayabusę – 510 koni mechanicznych!”. Taką miałem przygodę. Ale wszystko się dobrze skończyło.
Tyle usłyszałem od Adama w telefonie. Aha, kazał dodać, że też jechał w kasku Shoei (inny model). Zakładał kominiarkę, a mimo to jest bardzo zadowolony z wentylacji, ciemnej szybki i – to jego słowa – wspaniałego komfortu. „Kask siedzi na głowie, jak wygodna czapka!”
Od siebie dodam, że moja głowa spędziła 20 baków i przejechała 5 tys. km w warunkach również wygodnych. Marzy mi się taki kask z mniejszą skorupą zewnętrzną, bom lichej postury. Ale i tak jestem bardzo zadowolony. Ani razu nie byłem zmęczony monotonnym szumem powietrza, czy uciskaniem w czaszkę.
P.S. W galerii kilka zwariowanych zdjęć z całej wyprawy.
Janusz „Prałat” Ogórek
Dodaj komentarz